Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nie biegał tylko jeden człowiek. Był nim ubrany w kombinezon pilot helikoptera, pochylony nieruchomo nad silnikiem. Kiedy Smith mu się przyglądał, pilot wyprostował się powoli, uniósł prawą rękę i potrząsnął pięścią w kierunku płonącej wieży. Smith odwrócił się od okna. – Jesteś pewna, że to ten pokój? – spytał. – Dwa piętra poniżej okna, którym weszliśmy? Mary skinęła głową. – Na pewno. To ten. Smith nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. Pora na wytrychy i tego rodzaju finezję minęła. Przytknął lufę lugera do zamka. Kapral, którego wysłał oberleutnant, żeby odnalazł pułkownika Kramera, natrafił na ten sam problem, nacisnąwszy klamkę drzwi złotej komnaty. Kiedy bowiem Smith i reszta opuszczali to miejsce, Schaffer zamknął drzwi na klucz i z rozmysłem wyrzucił go przez najbliższe okno. Kapral zapukał z szacunkiem. Nie było odpowiedzi. Zapukał głośniej, z tym samym wynikiem. Nacisnął klamkę i naparł na drzwi barkiem, lecz wskórał tyle, że zabolało go ramię. Uderzył więc kilka razy w okolicę zamka kolbą schmeissera, ale cieśle, którzy robili drzwi dla Schloss Adler, znali się na swojej robocie. Zawahał się, potem odwrócił pistolet i wypuścił serię w zamek modląc się w duchu, żeby pułkownik Kramer nie spał w fotelu w prostej linii z dziurką od klucza. Pułkownik spał, owszem, lecz nie na tej linii. Z poduszką troskliwie podłożoną pod głową leżał rozciągnięty na złotym dywanie. Kiedy kapral wszedł powoli do złotej komnaty, brwi uniosły mu się do granicy włosów – osłupiał z głębokiego zdumienia. Marszałek Rosemeyer leżał rozciągnięty obok pułkownika, von Brauchitsch i sierżant siedzieli rozwaleni w fotelach z głowami opadającymi na ramiona, a Anne-Marie, bardzo rozczochrana i chyba pobita, leżała na jednej z kanap pokrytych złotą lamą. Oszołomiony, ciągle nic nie rozumiejąc, kapral podszedł do Kramera, ukląkł przy nim i potrząsnął go za ramię, z początku delikatnie i z szacunkiem, potem ze wzrastającą gwałtownością. Po jakimś czasie zaświtało mu, że mógłby tak potrząsać ramieniem pułkownika całą noc i nic by na tym nie zyskał. I wtedy zauważył po raz pierwszy, że mężczyźni są bez kurtek i że wszyscy, z Anne-Marie włącznie, mają lewy rękaw podwinięty do łokcia. Rozejrzał się wolno po komnacie, a kiedy jego wzrok spoczął na tacce z buteleczkami, fiolkami i strzykawkami, zupełnie znieruchomiał. Głębokie zdumienie na jego twarzy powoli ustąpiło miejsca równie głębokiemu zrozumieniu. Wystrzelił przez drzwi jak faworyt olimpijskiego finału stumetrówki. Schaffer obwiązał nylonową liną wezgłowie żelaznego łóżka, sprawdził, czy węzeł trzyma, podciągnął dolne skrzydło okna, zepchnął linę na zewnątrz i nieszczęśliwym wzrokiem spojrzał w dolinę. Na przeciwległym krańcu wsi pulsująca łuna znaczyła tlące się zgliszcza tego, co było kiedyś stacją kolejową. Światełka samej wsi migotały wyraźnie. W dole tuż na prawo od miejsca, gdzie stał, widać było czterech patrolujących strażników i tyleż psów. Kramer miał podstawy twierdzić, że na zewnątrz podwojono straże, a łatwość, z jaką Schaffer je zobaczył, stała się aż nadto zrozumiała, kiedy zadarł głowę i spojrzał w niebo poprzez drobno sypiący śnieg. Księżyc wysunął się właśnie spoza czarnego zwału chmur i żeglował po niepokojąco rozległym płacie pogodnego nieba. Widać było nawet gwiazdy. – Będę tu za oknem ciut widoczny, szefie – poskarżył się. – A na dole biega luzem wilcza zgraja. – Nawet gdyby wymierzyli w to okno baterię reflektorów-szperaczy, to i tak nie miałoby to znaczenia – odparł Smith. – Nie mamy wyboru. Pośpiesz się! Schaffer skinął żałośnie głową, wysunął się przez okno, pochwycił linę i słysząc przytłumiony odgłos wybuchu dobiegający ze wschodniego skrzydła zamku na chwilę znieruchomiał. – Numer jeden – powiedział z satysfakcją. – Bach! leci misa drezdeńskich owoców... albo drezdeńska misa z owocami. Mam gorącą nadzieję – dodał z niepokojem – że nikt nie korzysta właśnie z ubikacji przy pokoju, gdzie wybuchło. Smith otworzył usta, żeby zrobić niecierpliwą uwagę, ale Schaffera już nie było. Zaledwie cztery i pół metra i stanął na dachu górnej stacji. Smith wysunął się niezgrabnie na parapet, owinął linę wokół prawego przedramienia, przeniósł ciężar ciała na lewą rękę i spojrzał na Mary. Uśmiechem dodała mu otuchy, której jednak zupełnie brakowało w jej twarzy, gdy przeniosła wzrok na trzech mężczyzn, stojących w szeregu twarzą do ściany, z rękami splecionymi na karku. Carnaby-Jones mierzył w nich również, tylko że trzymał pistolet tak, jakby ten w każdej chwili mógł się odwrócić i go ugryźć. Smith dołączył do Schaffera na dachu stacji. Obaj przykucnęli nisko, żeby do minimum ograniczyć możliwość dostrzeżenia ich z dołu. Przez trzy metry od muru dach biegł płasko, a potem opadał stromo pod kątem trzydziestu stopni. Smith przyjrzał się w zamyśleniu stromiźnie i powiedział: – Nie chcielibyśmy powtarzać numeru, który nam się tu ostatnio przydarzył. Przydałby się porządny hak, żeby go wbić w mur. Albo w dach. Jakaś asekuracja dla liny. – Po co haki? Spójrz na to. – Schaffer gołymi rękami zaczął zdrapywać zeskorupiały śnieg z dachu stacji, odsłaniając siatkę z cienkiego drutu, a pod nią żelazne pręty osłaniające szybę o wymiarach trzydzieści na sześćdziesiąt centymetrów. – Świetlik, chyba tak to się nazywa. Te pręty wyglądają całkiem solidnie. Ujął oburącz jeden z prętów i mocno szarpnął. Pręt ani drgnął. Smith chwycił lewą dłonią ten sam pręt i pociągnęli za niego razem. Trzymał nadal. Schaffer wyszczerzył zęby z zadowolenia, owinął pręt liną i zacisnął bezbłędny węzeł. Smith siadł na dachu i położył rękę na linie, ale Schaffer złapał go za przegub i wyrwał mu linę zdecydowanym ruchem. – Nie, nie ty. – Uniósł prawą dłoń Smitha; gruby opatrunek z bandaży był przesiąknięty i mokry od krwi. – Następnym razem będziesz mógł sobie zasłużyć na Krzyż Wiktorii. Bo teraz nie masz szans. Moja kolej. – Umilkł i ze zdziwieniem potrząsnął głową. – Mój Boże, Schaffer, nie wiesz, co mówisz. Zdjął z szyi torbę z ekwipunkiem, podczołgał się do załamania dachu, chwycił za linę i zaczął gładko ześlizgiwać się po pochyłości. Kiedy zbliżył się do skraju dachu, niesłychanie ostrożnie zaczął obracać się na brzuchu, aż skierował się głową w dół. Powoli, niemal niezauważalnie, zabezpieczając linę ponad sobą stopami, zsuwał się centymetr po centymetrze coraz niżej, aż wreszcie wystawił głowę za krawędź dachu i spojrzał w dół. Stwierdził, że znajduje się nad jedną z lin kolejki. Sześćdziesiąt metrów niżej, lecz tym razem po jego lewej ręce, strażnicy z dobermanami brnęli pod górę przez głęboki śnieg najszybciej jak mogli, kierując się ku głównej bramie prowadzącej na zamkowy dziedziniec