Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wojna była wszędzie. Mimo to nastał pokój. Dzięki Kellhusowi, naturalnie. 208 Decyzja o zatajeniu przed szkołą tożsamości Kellhusa przyniosła mu niespodziewaną, zgoła niewytłumaczalną ulgę. Zagrożenie przecież nie zniknęło. Kellhus, jak musiał sobie od czasu do czasu przypominać, wciąż był zwiastunem Apokalipsy. Nieuchronnie zbliżał się dzień, w któ- rym słońce miało wzejść za plecami Nie-Boga i rzucić jego straszliwy cień na całe Trzy Morza. Druga Apokalipsa była coraz bliżej. Kiedy jednak rozmyślał o takiej przyszłości, ogarniało go niezwykłe, radosne, trochę pijackie uniesienie. Nigdy nie wierzył w opowieści o bohaterach, któ- rzy w bitwie wyłamują się z szyków i samotnie szarżują na wroga, ale teraz zaczynał rozumieć, co może ich do tego popychać. Możliwe skutki ludzkich działań traciły wszelką siłę oddziaływania, kiedy przekraczały granice wyobraźni. A narastająca desperacja w pewnym momencie prze- stawała być udręką i oszałamiała jak narkotyk. Sam stał się głupcem, który rzuca się w pojedynkę na tysiące włóczni. Za Kellhusa. Nadal udzielał mu nauk, chociaż teraz towarzyszyły im zwykle Serwę i Esmenet, czasem pogrążone w rozmowie, znacznie częściej jednak — za- słuchane. Dookoła maszerowały tysiące Ludzi Kła, spoconych i uginają- cych się pod ciężarem ekwipunku. Cudem chyba - bo wydawało się to niemożliwe - Kellhus wyczerpał swoimi pytaniami całą wiedzę Achamia- na o Trzech Morzach i rozmowy zeszły na Starożytną Północ, Seswathę i epokę brązu, Sranców i Nieludzi. Chwilami Achamian łapał się na tym, że wkrótce nie zostanie mu do przekazania już nic - oprócz gnozy. Której, rzecz jasna, przekazywać nie zamierzał. Ale nie mógł się oprzeć rozważaniom, co zrobiłby z nią obdarzony półboskim intelektem Kell- hus. Na szczęście gnoza była językiem, którym Kellhus nie potrafił się posługiwać. Gdzieś między późnym popołudniem i wieczorem armia przerywała marsz. Wybór miejsca na nocleg zależał od ukształtowania terenu i — przede wszystkim - dostępności wody; Gedea była krainą suchą, a wyży- na Atsushan wręcz pustynną. Uporawszy się sprawnie z codzienną rutyną rozbijania namiotów, zbierali się przy ognisku Xinemusa, chociaż bywa- ło i tak, że Achamian jadł kolację tylko w towarzystwie Serwę, Esmenet i niewolników marszałka. Xinemus, Cnaiiir i Kellhus coraz częściej jadali z Proyasem, który pod wpływem nauk burkliwego Scylvenda z wolna dostawał obsesji na punkcie strategii i planowania. Ale i tak w końcu spotykali się przy wspólnym ogniu i razem spędzali ostatnią godzinę czy dwie przed snem. 209 I wtedy również Kellhus błyszczał. Jak zawsze. Pewnego wieczoru, niedługo po opuszczeniu Hinnereth, w milczeniu spożywali kolację złożoną z ryżu i jagnięciny, które Cnaiiir zdobył dla nich poprzedniego dnia. Esmenet, zachwycona luksusem, jakim było świeże, gorące mięso, zapytała o Scylvenda. — Jest u Proyasa - odparł Xinemus. - Rozmawiają o wojnie. — Znowu? O czym tym razem? Kellhus podniósł rękę, przełknął i odparł: — Słyszałem ich. - W oczach zapaliły mu się przewrotne ogniki. - Brzmiało to mniej więcej tak... Esmenet parsknęła śmiechem, wszyscy poza tym spojrzeli wyczekująco na Kellhusa, który słynął nie tylko z ciętego dowcipu, ale też z niezwykłe- go talentu parodystycznego. Podekscytowana Serwę śmiała się w głos. Kellhus przybrał władczy, groźny wyraz twarzy. Splunął na ziemię i przemówił głosem, od którego słuchacze dostawali gęsiej skórki, tak bardzo przypominał głos Cnaiiira: — Moi rodacy jeżdżą konno jak prawdziwi twardziele, nie jak beksy. Jedno jądro po lewej stronie siodła, drugie po prawej — i wcale nie pod- skakują, takie są ciężkie. — Oszczędź mi tych zuchwałych słów, Scyh/endzie - odpowiedział sam sobie głosem Proyasa. Xinemus zakrztusił się winem. — Nie rozumiesz prawdziwej natury wojny — ciągnął Kellhus-Cnaiiir. - Jądra mamy owłosione i ciemne jak dupa niemytego zapaśnika. Wojna to takie miejsce, w którym sandał świata kopie człowieka w krocze. — Oszczędź mi tych bluźnierstw, Scyh/endzie. Kellhus splunął w ogień. — Myślicie, że postępujecie tak samo jak mój lud, ale się mylicie. Dla nas jesteście jak głupie dziewki. Walilibyśmy was w dupska, gdybyście mieli je równie muskularne jak wasze konie. — Oszczędź mi swoich zalotów, Scyh/endzie! — Będziesz żył wiecznie! — zawołała Esmenet. - W bliznach na moich rękach! Wszyscy zanieśli się śmiechem. Xinemus siedział z głową zwieszoną między kolana, prychał i parskał winem. Esmenet turlała się po macie, wyjąc ze śmiechu, który w jej wykonaniu był uroczy i zaraźliwy. Zenkap- pa i Dinchases siedzieli oparci o siebie i zaśmiewali się do rozpuku. Serwę zwinęła się w kłębek i na wpół śmiała się, na wpół płakała z radości. 210 A Kellhus tylko się uśmiechał i wodził wzrokiem dookoła, jakby nie ro- zumiał powodów ich wesołości. Kiedy nieco później zjawił się Cnaiiir, wszyscy nagle umilkli, jak za- wstydzeni spiskowcy. Scylvend stanął przed ogniskiem, zmarszczył brwi i popatrzył po roześmianych twarzach. Achamian zerknął na Serwę; złość przebijająca z jej uśmiechu nim wstrząsnęła. Esmenet wybuchnęła śmiechem. - Żałuj, że nie słyszałeś Kellhusa! Udawał cię tak, że boki zrywać! Twarz Scylvenda stężała. Pałające żądzą mordu oczy przytępił... Czy to możliwe? Na jego obliczu znów odmalowała się pogarda. Splunął w ogień i odszedł. Ślina zasyczała w płomieniach. Kellhus, najwyraźniej dręczony wyrzutami sumienia, wstał. - To przewrażliwiony gbur - powiedział zirytowany Achamian. - Kpi- na jest darem dla przyjaciół. Darem, rozumiesz? - Czyżby?! — Książę okręcił się na pięcie. - A może wymówką? Achamian rozdziawił usta. Kellhus go skarcił. Kellhus! Spojrzał na po- zostałych i ujrzał na ich twarzach to samo zaskoczenie — choć nie ten sam lęk - co u siebie. - No więc? - zapytał Kellhus