Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Spostrzegłem, że właści- cielka szala zmierza do wyjścia przez hali, ale nie mogłem przecisnąć się za nią. Kiedy wreszcie dostałem się do hallu wejściowego, już jej tam nie było. Wybiegłem na ulicę i zobaczyłem ją znowu: szła spiesznie, o jakieś sto kroków przede mną, w stronę śródmieścia. W świetle latarni zauważyłem jej rude włosy, ale potem raz po raz traciłem ją z oczu w ciemności i wśród tłumów przelewających się całą szerokością chodnika. Zszedłem na jezdnię i przyśpieszyłem kroku, ale i tak nie mogłem jej dogonić, doprawdy nie rozumiem dlaczego. Dopiero gdy skręciła w główną arterię, odległość między nami zmniejszyła się znacznie. Byłem teraz pewien, że to moja ruda lady: zobaczyłem jej profil, kiedy spojrzała na emaliowaną tabliczkę z napisem, u wejścia do jakiegoś domu. Zatrzymała się i odwróciła głowę, jakby po to, aby na mnie spojrzeć, po czym weszła w bramę, zanim zdążyłem się zbli- żyć. Zobaczyłem ją znów na pierwszej kondygnacji schodów przed drzwiami, które otworzy- ła, a następnie zamknęła za sobą. Przesadzając po kilka stopni wbiegłem za nią. Na drzwiach tkwiła emaliowana tabliczka, podobna do tej na ścianie domu: Komisariat Policji Morskiej. Wszedłem tam, a raczej wpadłem z impetem i rozejrzałem się dokoła. Za balustradą sie- dział podoficer, a w drzwiach sąsiedniego pokoju stał podporucznik, którego tu zastałem przed rokiem. Spojrzał na mnie karcąco i zapytał, czego sobie życzę, ale przyjrzawszy mi się uważniej poznał mnie i uśmiechnął się ironicznie. „Ach, to pan! Przyszedł pan po swoje «prawdziwe» perły? Czekają na pana, zaraz je panu wydam”. „Panie poruczniku – powiedzia- łem zdyszany. – Tu przed chwilą weszła młoda, jasno ubrana kobieta w bardzo kolorowym szalu. Muszę się z nią zobaczyć”. Podporucznik zmarszczył brwi. „Niech pan swoje żarty pozostawi dla kogo innego. Co to ma znaczyć?” „Widziałem, jak tu wchodziła” – powiedzia- łem stanowczo. Wzruszył ramionami. „Tu nie jest miejsce na schadzki – odburknął. – Proszę zaczekać”. Oddalił się i wrócił po chwili z kolią pereł, którą wyjął z koperty opatrzonej nume- rem rejestracyjnym i moim nazwiskiem. „Tu pan podpisze. Aha, kwit pan ma?” Znalazłem kwit w którejś przegródce portfela i podpisałem się w odpowiedniej rubryce zniszczonego zeszytu. Poczułem chłodne dotknięcie pereł, które podporucznik podał mi przez balustradę. „Chciałbym się zobaczyć z tą kobietą...” – zacząłem, ale w tej chwili ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. „Wejść!” – warknął oficer. W progu tłoczyło się kilkanaście osób, a na ich czele portier z recepcji Grand Hotelu i pokojówka. „0 co chodzi? – spytał podporucznik. – Po kolei, nie wszyscy naraz!” Chodziło o cudzoziemkę zajmującą apartament nr 3. Miała rzekomo w południe wypły- nąć kajakiem na zatokę i dotychczas nie wróciła, a wywrócony do góry dnem kajak znaleźli i przyholowali do brzegu rybacy. Podobno odnaleziono już także zwłoki., Tknięty niejasnym przeczuciem wyszedłem wraz z podporucznikiem z komisariatu. Szli- śmy prędko w kierunku plaży, wyprzedzani przez ciekawych. Spory ich tłum stał już na brze- gu, patrząc na szalupę motorową z kapitanatu portu, która zbliżała się wolno, aż zaryła kilem w piasku. Jednocześnie nadjechała karetka pogotowia ratunkowego. Dwaj marynarze wynieśli topielicę i złożyli ją na piasku. Wystarczyło mi jedno spojrze- nie: to była Angielka z szalem. Rude włosy pozlepiane i ociekające wodą rozpełzły się po bladej twarzy, sine usta wykrzywiał skurcz. W zaciśniętych dłoniach trzymała swój kolorowy szal. Ale przecież widziałem ją przed kwadransem żywą! Szedłem za nią, a przed wejściem do komisariatu nasze spojrzenia spotkały się i – to była ona... Mąciło mi się w głowie, pomy- ślałem, że uległem rozstrojowi nerwowemu czy też chorobie umysłowej. Raz jeszcze przyj- rzałem się dokładnie tej twarzy, którą zapamiętałem chyba na zawsze. Nie miałem najmniej- szej wątpliwości: to była ona. W pewnej chwili, kiedy sanitariusze unieśli zwłoki, aby zabrać je do kostnicy, zauważyłem cień rzucany przez nie na piasek. A więc teraz, po śmierci odzy- skała ów cień, którego nie miała za życia, a może tylko wówczas, kiedy mi się objawiała... „Ten pan... – powiedziała pokojówka z Grand Hotelu. – To... to są perły tej pani. Miała je na szyi wychodząc ze swego numeru”. Zapanowała krótka cisza i dopiero wtedy spostrzegłem się, że przez cały czas trzymałem w ręce kolię, zamiast schować ją do kieszeni