Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W znanym mi z moich wizyt poko- 519 ju nie otwierał okien i nie podnosił żaluzji. Siedział w nim po ciemku, tak że pałacyk wydawał się martwy. , Carmela spotykała mnie niekiedy na bulwarze, pytała, dlaczego nie przychodzę jak dawniej, i dodawała patrząc na mnie uważnie: // Professore e triste di recente, Profesor jest ostatnio smutny. , Don Fausto zaprosił mnie znowu do siebie w pierwszych! dniach listopada, u progu pory deszczowej. Przyszedłer, o oznaczonej godzinie, pod pachą miałem (do zwrotu) ame rykański tom Waltera Mordena. Carmela wprowadzić mnie do pokoju z zapalonym kominkiem, prosiła, żebym poczekał na profesora, który „wróci lada chwila", ale powiedziała to z zakłopotaniem, unikając mojego wzroku. Przysunąłem fotel do ryciny przedstawiającej Don Ilde-brando. Byłem, nie wiadomo dlaczego, przekonany, że Don Fausto jest w domu. Jak nie wiadomo dlaczego, rozbolała mnie nagle głowa, co mi się dotąd nie zdarzało nigdy, jako człowiekowi nieskłonnemu do migren. I równocześnie opanował mnie gwałtowny odruch ucieczki, niemożliwej wobec nagłego zdrętwienia nóg, które zwisały z fotela jak dwie -ciężkie kłody. Udało mi się, oparłszy ręce o podłogę, odwrócić fotel od ryciny do drzwi. Przysiągłbym, że we framudze wywiercony jest dość wysoko mały otwór, przez który ktoś mnie obserwował. Ktoś... Byłem celem wymierzonego wprost na mnie oka. Oko brało mnie w swoje włada-; nie, oplątywało mnie jakby i dusiło, aż ogarnęła mnie ciemność. Kiedy w końcu (nie wiedziałem po jak długim czasie, okazało się potem, że po dwóch godzinach) ocknąłem się, stał nade mną Don Fausto ze spojrzeniem pełnym niepokoju. „Pan zemdlał. Spóźniłem się niestety na nasze spotkanie. Zaraz pana zbadam". Nie miałem na to instynktownie ochoty, ale nie opierałem się. „Pan jest wyraźnie przepracowany. Musi pan zwolnić tempo pracy". Co było nonsensem. Żyłem wtedy na luzie, pracowałem mało. 520 - .i,- .'- ... X Różne bywają w Neapolu pory deszczowe: stosunkowo łagodne, z deszczami przelotnymi i przeplatanymi na krótko pauzami rozjaśnienia, z wiszącą w powietrzu znośną wilgocią, nie tak zimną, ciężką i gęstą jak w okresach, gdy gwałtowne ulewy z burzami owijają miasto ciemnością, wzmagają moc uderzenia wysokich fal morskich o nadbrzeżne głazy, nasycają powietrze dotkliwym oziębieniem (pod koniec zeszłego stulecia podróżnicy rosyjscy z Syberii uskarżali się w swoich pamiętnikach na „zimno nie do wytrzymania" w nie ogrzewanych wówczas mieszkaniach neapolitań-skich). W połowie listopada nastała pora deszczowa przykra, tak przykra, że starano się rzadziej wychodzić z domów, a brak własnego samochodu prawie uniemożliwiał swobodne poruszanie się po mieście. Niebawem, po ostatniej wizycie u Don Fausto i po badaniu, jakiemu mnie poddał, zachorowałem. Nie wiadomo na co, mój zwykły lekarz (i sąsiad) nie znajdował żadnych konkretnych objawów i kręcił zakłopotany głową, nie wahając się nawet delikatnie i po przyjacielsku przebąkiwać 0 „chorobie z urojenia". Nie zmieniło to faktu, że czułem się tak, jakby nasycono całe moje ciało trującym rozczynem. Byłem osłabiony i wciąż senny, sen zaś nie przynosił mi odpoczynku, lecz przeciwnie — zwlekałem się z łóżka sflaczały i zaczadzony. Przy tym powtarzały się często ataki nie znanej mi dotąd migreny. Sam, bez żadnych rad rodzinnych czy medycznych, postanowiłem dokądś wyjechać, zmienić powietrze, cambiare 1 aria, według włoskiego wyrażenia należącego do spisu domowych środków leczniczych. Powstało pytanie dokąd. W połowie grudnia znalazłem w poczcie kartkę z życzeniami świątecznymi i noworocznymi, przysyłaną nam co roku od siedmiu chyba lat przez siostry benedyktynki z umbryj-skiej miejscowości Bevagna (wsławionej kazaniem święte- 521 Vi go Franciszka do ptaków). Ależ Bevagna, oczywiście vagna, powtarzałem w duchu. Byliśmy tam po raz pierwszy z żoną, zachęceni przez przyj jaciół, osiem chyba lat temu, wiosną, która przechylała już w stronę lata. Siostry benedyktynki prowadziły (i dale prowadzą) w umbryjskim miasteczku hotel z utrzymaniem w klasztorze, traktując imprezę zarobkowo, na podobień-^ stwo klasztorów żyjących, powiedzmy, z produkcji miodu czy likierów albo z pracy hafciarskiej. Wynajęcie pokoji było jednak niemożliwe bez rekomendacji kogokolwiek poprzednich gości; tworzył się w ten sposób przyjacielski łańcuch, przyjacielski także w stosunkach z siostrami, któ-j re mieszkały w specjalnym, zamkniętym szczelnie skrzydle! Bevagna, skromna i ładna w tej swojej skromności, po-j łożona jest obok Foligno, zabytkowego miasta średnioJ wieczno-renesansowego i ważnego w Umbrii węzła kolej o-] wego. Do Asyżu jedzie się stamtąd nie więcej niż kwadrans. Wspominaliśmy zawsze krótki pobyt u sióstr benedyktyn nek z przyjemnością. W dzień włóczenie się po najpiękniej^ szej dzielnicy Włoch, z częstymi odwiedzinami Asyżu; wie-| ' czorem rodzinna prawie atmosfera na wspólnej kolacji; nc cą absolutna cisza klasztorna aż do świtu, kiedy w półśnie słyszało się zakonnice sunące na palcach, bez słowa, do du-l żej kaplicy, z której dochodził potem chóralny szept mod-l litewny. Głównie ciągnęło nas wtedy do Asyżu. I ciągnęło) mnie także teraz, w pilnej potrzebie „zmiany powietrza' A może rozsądniej było pojechać wprost do Asyżu i taml stanąć w hotelu? Zapewne tak, ale Asyż był zatkany przedl Bożym Narodzeniem. Pozostawała zatem miła Bevagna ja-| ko „baza wypadowa". W dniu przyjazdu do klasztornego hotelu, natychmiastl po rozmowie ze znajomymi zakonnicami i po rozpakowa-l niu walizki w wyznaczonym mi pokoju, poczułem się lepiej