Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Musiał jed nak przyznać, że to bliskość domu i jego mieszkanki, a nie bazgranina i jej kojące efekty zaprzątały mu umysł, odrywając go od innych spraw. Jak donosił serwis informacyjny „Manila Times”, pułkownik Jepson Sieverance i jego nowa jednostka - Pierwszy Ochotniczy Pułk z Nebraski - wsiedli przed pięcioma dniami na pokład parowca „Brewster”, udając się do Mindanao. Paton Bobby również potwierdził ten fakt. Teraz kiedy jej mąż wyjechał, Carriscant uznał, że powinien zobaczyć się z Delfina bez siostry Aslinger w roli przyzwoitki. Wychodził z założenia, że pielęgniarka musi od czasu do czasu opuszczać teren posesji. Malował pilnie już trzeci dzień - za pierwszym razem poświęcając na to dwie godziny, za drugim cztery i pół - ale jak dotąd, jedyne osoby, i które wchodziły do domu i z niego wychodziły, należały do służby. Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek: dziś znów spędził na dworze blisko trzy godziny. Teraz, kiedy zaczęło padać, zastanawiał się, czy jest sens dłużej tutaj mitrężyć. Spojrzał w górę, na sine, pokryte skłębionymi chmurami niebo. Deszcz na Filipinach to zjawisko prawdziwie bezkompromisowe. Wielkie krople głośno bębniły głośne w płótno parasola. Carriscant czul, źe grunt pod jego stopami mięknie i zaczyna płynąć. Nad głową miotały się drobne, kłujące liście bambusów, szarpane porywistym wiatrem. Jakiś żuczek podobny do czarnej kropki przeleciał obok, bucząc gniewnie, w poszukiwaniu schronienia... Nagle uszu Carriscanta dobiegło stłumione klaskanie kopyt po drugiej stronie strumienia. Odwrócił się gwałtownie, spostrzegając, ku swojemu zdumieniu, otwierającą się bramę domostwa Sieverance’ów. Ukazał się w niej niewielki wóz carromato, a nim zażywna, okutana w płaszcz przeciwdeszczowy postać - ponad wszelką wątpliwość była to siostra Aslinger. Zaprząg ruszył truchtem wzdłuż Calle Lagarda w stronę pałacu Malacanan. Carriscant, skulony pod parasolem, ruszył biegiem w górę strumienia, dopadł mostu Marqueza i rozpryskując kałuże, popędził polną drogą w stronę San Miguel. W pięć minut był pod drzwiami Delfiny, a po dalszych dwóch minutach przechadzał się po salonie, zostawiając wilgotne ślady. Czekając, aż pokojówka zawiadomi panią Sieverance, że doktor Carriscant przyszedł z wizytą, wyjął egzemplarz „Wschodnich aniołów” Constance Fenimore Woolson. Jako sumienny i odpowiedzialny czytelnik, po lekturze bez zwłoki zwracał książkę właścicielce. Pojawiła się w drzwiach po chwili, idąc powoli, wsparta na dwóch laskach. Miała na sobie suknię barwy zielonego jabłka. Jej włosy były wysoko upięte. Powitała Carriscanta szeroki, zdecydowany uśmiech. Natychmiast ogarnęło go nerwowe zakłopotanie. - Doktorze Carriscant, co za niespodzianka. - Nagle zmarszczyła czoło. - Chyba nie zapomniałam? Czyżbyśmy byli umówieni?... - Nie, nie... Byłem u przyjaciela, doktora Ouirogi. Skorzystałem z okazji, żeby zwrócić pani książkę. - Wyciągnął przed siebie tomik, jak gdyby wygłaszając dopiero co wyuczoną kwestię. W tym momencie uświadomił sobie, że trudno jej będzie wziąć od niego książkę, kiedy ma ręce zajęte laskami. Rozejrzał się niezbyt mądrze wokół siebie w poszukiwaniu stołu, na którym mógł by położyć tom. - Zanieśmy książkę do mojej biblioteki - powiedziała Delfina, uwalniając go dyplomatycznie od problemu. - Czy już ją pan widział, doktorze Carriscant? Tak czy inaczej, będę potrzebowała pańskiej pomocy. Zaproponowała mu kawę, herbatę lub lemoniadę, ale podziękował, udając się za nią do małego gabinetu, do którego wchodziło się przez salon. Jedną ze ścian, od podłogi aż po sufit, wypełniały regały z książkami. Pod oknem, wychodzącym na zalany deszczem ogród na tyłach domu, stało małe, zabytkowe biureczko z blatem krytym wysłużoną skórą w kolorze bordo, zarzucone w tej chwili papierem i przyborami do pisania