Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Szedł dalej naprzód. Światło dzienne dogasało i powoli zapadał zmrok. Cienie, wszędzie tam, gdzie znajdowały oparcie w szarzejącej mgle, wydłużały się w groteskowej parodii swych właścicieli. Walker otulił się szczelniej płaszczem, układając w myślach słowa, którymi zwróci się do Grimponda, argumenty, których użyje, gry, do których się ucieknie, jeśli zostanie do tego zmuszony. Przywołał w pamięci zdarzenia ze swego życia, które duch zapewne zechce przeciw niemu wykorzystać - w większości wzięte z młodości, kiedy wprawiał go w zakłopotanie i dręczył brak pewności siebie. Już wtedy nazywali go Mrocznym Stryjem - towarzysze zabaw Para i Colla, ich rodzice, a nawet ludzie z wioski Shady Yale, którzy go nie znali. Mroczne wydawało im się życie i osobowość tego bladego, trzymającego się na uboczu młodzieńca, który potrafił czasem czytać w myślach, umiał odgadywać, a nawet wywoływać to, co się wydarzy, i rozumiał tak wiele z tego, co było przed innymi ukryte. Dziwny stryj Para i Colla, nie mający własnych rodziców ani żadnej prawdziwej rodziny, pozbawiony przeszłości, w którą chciałby kogokolwiek wtajemniczać. Nawet nazwisko Ohmsford zdawało się do niego nie pasować. Zawsze był Mrocznym Stryjem, w jakiś sposób starszym od wszystkich, nie za sprawą wieku, lecz wiedzy. Nie była to wyuczona wiedza; była to wiedza, z którą się urodził. Jego ojciec usiłował mu to wytłumaczyć. Jej źródłem było dziedzictwo magii pieśni. W ten sposób się objawiała. Nie miało to jednak trwać wiecznie; nigdy się tak nie działo. Było to jedynie stadium, przez które musiał przejść ze względu na to, kim był. Par i Coll nie muszą jednak przez to przejść, argumentował w odpowiedzi Walker. Nie, tylko ty i ja, jedynie dzieci Brin Ohmsford, ponieważ jesteśmy nosicielami dziedzictwa, szeptał jego ojciec. Jesteśmy wybrańcami Allanona... Gniewnie odpędził wspomnienia. Znowu wzbierała w nim złość. "Wybrańcy Allanona", czy tak powiedział jego ojciec? Bliższe prawdy byłoby "przeklęci przez Allanona". Drzewa skończyły się przed nim niespodziewanie, zaskakując go nagłością swego zniknięcia. Stał na skraju jeziora, którego skaliste brzegi ginęły we mgle po obu stronach, a wody chlupotały łagodnie i nieprzerwanie wśród ciszy. Walker Boh wyprostował się. Jego myśli skupiły się i stężały, jakby były z żelaza, jego uwaga się wyostrzyła, a umysł rozjaśnił. Czekał - samotna postać na brzegu. We mgle coś się poruszyło, więcej niż w jednym miejscu naraz. Walker wytężył wzrok, lecz ruch ustał równie nagle, jak się rozpoczął. Gdzieś z daleka, sponad mgły spowijającej całe jezioro, spoza skalistych grzbietów górskich zamykających w sobie wąską dolinę, w jakimś pustym niebie czyjś głos wyszeptał: "Mroczny Stryju". Walker słyszał te słowa, łudząco bliskie, a jednak dobiegające z miejsca, w którym on sam nigdy nie miał się znaleźć, nie z wnętrza jego własnej głowy ani z żadnego innego rozpoznawalnego miejsca, a jednak wyraźne i niemal dotykalne. Nie odpowiedział na nie. Ciągle czekał. Nagle rozproszone poruszenia, które przed kilkoma minutami zmąciły mgłę, skupiły się w jednym punkcie, zlewając się w bezbarwny kształt, który stanął na wodzie i zaczął się posuwać naprzód. W miarę jak się zbliżał, zaczął przybierać wyraźniejszy zarys, rosnąć, stając się większy niż ludzka postać, którą, jak się zdaje, miał wyobrażać, i unosząc się do góry, jakby miał zamiar rozgnieść wszystko na swej drodze. Walker nie poruszył się. Zwiewny kształt stał się cieniem, a cień osobą... Walker Boh beznamiętnie przyglądał się stojącemu przed nim Grimpondowi, zawieszonemu w obłokach pary, z twarzą wyłaniającą się z cienia, by można było rozpoznać, w kogo postanowił się wcielić. - Czy przybyłeś, żeby podjąć się zadania, które ci wyznaczyłem, Walkerze Bohu? - zapytał. Walker zląkł się mimo woli. Z góry spoglądało nań ciemne, zamyślone oblicze Allanona. W magazynie panowała zupełna cisza. Jego zacienione wnętrze tonęło w milczeniu, kiedy sześć par oczu wpatrywało się z napięciem w Padishara Creela. Właśnie oznajmił, że ponownie udają się do Dołu. - Tym razem zabierzemy się do tego inaczej - powiedział im. Na jego kościstej twarzy malowała się niezłomna determinacja, jakby tylko ona była w stanie ich przekonać. - Nie będzie żadnego przemykania się przez park ze sznurowymi drabinami. Istnieje wejście do Dołu z niższych kondygnacji strażnicy. Tak właśnie to zrobimy. Dostaniemy się do strażnicy, zejdziemy przez nią do Dołu, po czym wrócimy tą samą drogą, i nikt nie będzie o tym wiedział. Par zaryzykował rzut oka na pozostałych. Na twarzach Colla, Morgana, Damson oraz Stasasa i Drutta malowało się niedowierzanie zmieszane z przestrachem. To, co proponował herszt banitów, było przerażające; takie przedsięwzięcie wydawało się z góry skazane na niepowodzenie. Nikt nie próbował mu przerwać. Chcieli usłyszeć, jak zamierza to zrobić. - Warty przed strażnicą zmieniają się dwa razy dziennie, o wschodzie słońca i o zachodzie. Dwie zmiany, po sześciu ludzi każda. Raz w tygodniu, ale w różne dni, każda zmiana jest luzowana. Zastępstwo dla zmiany dziennej przychodzi tuż po zachodzie słońca. To pewne; dokładnie to sprawdziłem. - Jego twarz rozjaśnił znajomy wilczy uśmiech. - Dzisiaj kilka godzin przed zmianą warty przybędzie oddział porządkowy, ponieważ tego wieczoru podczas dokonywania zmiany ma się odbyć inspekcja pomieszczeń strażnicy i jej dowódca chce, żeby wszystko świeciło czystością