Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W związku z tym Błażej przedsięwziął drzemkę w strategicznym punkcie – na półce z butami, skąd obserwował i drzwi wejściowe, i otchłań pokoju Ewy. W połowie snu – o pościgu za umykającą na ptasich nóżkach ogromną szynką – Malwina wróciła, ale cierpliwość kota została wystawiona na kolejną ciężką próbę. Gdy własnego pomysłu fokstrotem wymanewrował ją wreszcie do kuchni, okazało się, że... puszki znikły. Ktoś je musiał ukraść! Tydzień temu była przecież pełna zgrzewka! Złoczyńcy! Błażej nie posiadał się z oburzenia. Dostał kroplę mleczka do kawy na pociechę i surowe przykazanie, by oszczędzał energię, dopóki Malwina nie wróci ze sklepu. Brzęknęły kluczyki, trzasnęły drzwi... Pozostało czekać i spać. I oszczędzać cenne kalorie. Zwinął się w kłębek na kuchennym stołku, zaprogramował nos na zapach „Whiskasa” i zatonął w nieświadomości. Zmysły Błażeja rejestrowały wszystko, jednak on sam przebywał daleko, w miękkich objęciach kociego Morfeusza. Kilka razy dzwonił telefon, kochana pani hałasowała w pokoju, wreszcie pisnęły drzwi wejściowe. Do mieszkania wkroczył zapach benzyny, woń skórzanej kurtki, butów „Nike”, kiepskiego dezodorantu „Axe”, niezłej wody toaletowej „Kuros”. No i odór czegoś chemicznego, jakby aspiryny. „Nic jadalnego” – osądził nos Błażeja. Kot sapnął i spał dalej. Odorek przemieszczał się tu i tam, aż w końcu zintensyfikował się w pokoju kochanej pani, gdzie dał głos. Ucho Błażeja nerwowo zastrzygło. Lecz Błażej spał. Ewa zamarła z głową uwięzioną we wciąganej właśnie bluzce. – To ty, Moralniak? – No, dosyć tego przedstawienia, Nikol – głos nie należał do Mocnego Anioła. – Młody – Ewa niespiesznie obciągnęła bluzkę. – To chamstwo jest tak nachodzić kobietę. Nie przepraszaj, wystarczy, jak zamkniesz za sobą drzwi od zewnątrz. – Patrzcie no. Jaka wyszczekana. Zakładaj kamasze i idziemy, suko. – Dokąd? – Ewa usiadła powoli na łóżku, gorączkowo główkując: „Malwina? Sąsiedzi? Na pomoc!” Nabrała powietrza w płuca i w tej samej chwili bandyta znalazł się przy niej, przyciskając jej do szyi ostrze wąskiego noża. – Tylko spróbuj się rozedrzeć, to cię zarżnę jak świnię. Ostrze było zimne i straszliwie, przerażająco realne. Przez ułamek sekundy, długi jak wieczność, Ewa czuła, że mdleje. W drugim ułamku coś w niej stwardniało, urosło, podjechało do gardła i postawiło włosy na głowie. Adrenalina unieruchomiła jej ciało jak paraliż. – Będziesz cicho? – Młody brutalnie ją szarpnął. – Tak – szepnęła bezgłośnie suchymi wargami. Puścił ją i odskoczył. Ewa chwyciła się za szyję. Młody był prymitywnym zwyrodnialcem, zawodowym bandziorem. Nie było z nim żartów. To się działo naprawdę. – Ubieraj się – powtórzył. – Szef chce cię widzieć. – Już – wykrztusiła. Posłusznie włożyła jeden but i opadła na czworaki w poszukiwaniu drugiego. Pod łóżkiem było wszystko, łącznie z kartonem po pizzy. Wszystko. Prócz buta. Nagle palce Ewy namacały metalowy walec. Przypomniała sobie, że dezodorant może z bliska zadziałać jak gaz, i wstąpiła w nią otucha. Udając poszukiwania, ostrożnie zdjęła kciukiem plastikowy kapturek. Z ulgą namacała główkę rozpylacza. – No? Pośpiesz się, suko – Młodemu nie podobała się ta podłogowa ekwilibrystyka. „A co, jak jest pusty? Boże, Boże, jeśli przeżyję, obiecuję sprzątać i zawsze wyrzucać zużyte opakowania, i trzymać gaz pod poduszką. I przestanę pić, ślubuję uroczyście”. Nagle poczuła chłodny podmuch i usłyszała cichy pisk otwieranych drzwi wejściowych. Młody też coś zarejestrował, bo na sekundę odwrócił głowę. Wystarczyło. Z głośnym „Ratunku! Policja!” Ewa wyskoczyła spod łóżka, rażąc go w twarz strumieniem jakiejś białej piany. Na wpół oślepiony Młody nie wypuścił jednak noża i zdołał ją schwytać łapskiem twardym jak żelazo. Wymachując ostrzem na oślep i ciągnąc za sobą wrzeszczącą ofiarę, wydostał się do przedpokoju. Błażej przespał początek. Był, do licha, kotem, a nie psem, i nikt, doprawdy, nie powinien mieć do niego pretensji. Jeśliby jednak komuś przyszło do głowy kalać jego dobre imię, niech wie, że Błażej Kot zachował się tego dnia jak bohater. Wykazał się dzielnością komandosa, ratując swoje panie i dystansując za jednym zamachem Szarika, Komisarza Rexa i całe stado psów bernardynów. Przyszły heros, ozdoba kociej nacji, zignorował wprawdzie wtargnięcie do mieszkania nożownika; uwagi jego nie uszło jednak wejście objuczonej puszkami Malwiny. Skoro drgnął sznurek od kiełbasy, służący kotom za przekaźnik bodźców na linii nos-łapki z pominięciem mózgu, Błażej zerwał się do szaleńczego galopu. Pędził, miaucząc, gnał najkrótszą drogą w stronę prowiantu, na skos przez kuchnię i przedpokój. I wtedy właśnie napatoczył się na ohydnie cuchnącego, ryczącego potwora, szarpiącego się z jego ukochaną panią. Błażej smyrgnął mu między nogami i uszczęśliwiony dopadł Malwiny, która w tym czasie wypuściła z rąk dwie siaty jedzenia. Puszki rozkulały się po przedpokoju... Jedna potoczyła się prosto pod nogi łapiącego z trudem równowagę napastnika. Ten stąpnął, puścił Ewę w rozpaczliwej próbie utrzymania pionu i... runął, waląc głową o ścianę. Siła uderzenia była duża. – Pan Szablasty! – krzyknęły chórem Ewa i Malwina. Ze ściany oderwał się straszliwej wielkości łeb dzika, znienawidzony przez Malwinę, a ukochany przez Ewę łup z Olimpii. Spadł i gruchnął prosto na głowę podnoszącego się na łokciach, charczącego napastnika. Ten opadł, charknął jeszcze raz i – znieruchomiał. Zapadła cisza. Ewa pociągała nosem, ściskając w rękach kubek i wpatrując się w spiralę wirującą na powierzchni kawy. Malwina stała obok, zapatrzona z kolei w dal za oknem i paliła wycyganionego od policjantów ekstramocnego