Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Kometa Jo odepchnął 3-Psa i wstał. Jego następne pytanie wynikało tak z obawy przed całym przedsięwzięciem, jak i z bolących dłoni. — Most Brookliński — powiedział, wciąż patrząc w górę. — Czemu wołają na to Most Brookliński? — Zapytał jak ktoś stawiający pytanie bez odpowiedzi i gdyby jego umysł pracował na tyle precyzyjnie, by wyartykułować prawdziwy sens pytania, brzmiałoby ono: „Czemu ta konstrukcja w ogóle tu tkwi i każe mi się przewracać?" Ale Charona odpowiedziała: — Na Ziemi istnieje konstrukcja podobna do tej, która dwie wyspy z sobą łączy — choć jest nieco mniejsza od tej tutaj. „Most" to miano takiej właśnie kontrukcji, a Brooklyn to miejsce, do którego ona wiedzie, stąd nazwano ją Mostem Brooklińskim. Pierwsi osadnicy przywieźli tę nazwę z sobą i nadali ją temu, co właśnie oglądasz. — Znaczy się, jest w tym jakiś sens? Charona przytaknęła. Nagle zaświtał w głowie Jo pewien pomysł, skręcił gwałtownie w zaułek i wynurzył się z łomotem i brzękiem za uszami chłopca. 31 — Czy zobaczę Ziemię? — Nie będzie to zbyt duże zejście z kursu — powiedziała Charona. — I będę mógł widzieć Most Brookliński? — Obute stopy Jo już rwały się do biegu. — Oglądałam go czterysta temu wiosen i wtedy jeszcze stał na swoim miejscu. Kometa Jo naraz podskoczył w górę i spróbował uderzyć pięściami w niebo, co jako cudownie parodrożny akt podsyciło we mnie nadzieję; potem pobiegł przed siebie, wskoczył na jeden z filarów mostu i popędził jakieś trzydzieści metrów w górę, rozpierany czystą energią. W pół drogi na szczyt przystanął i spojrzał w dół. — Hej, Charona! — zawołał. — Lecę na Ziemię! Ja, Kometa Jo, lecę na Ziemię zobaczyć Most Brookliński! W dole pod nami dozorczyni uśmiechnęła się i pogłaskała 3-Psa po głowie. Kiedy przestał padać deszcz, wyszli spomiędzy podpór. Przeszli przez ogrodzenie i ruszyli po sczerniałym od wody asfalcie w kierunku drugiej bramy. — Jesteśli pewien? — raz jeszcze spytała Charona. Z pewną dozą czujności kiwnął głową. — A co mam rzec wujowi twemu, kiedy przyjdzie mnie wypytać, co z pewnością uczyni? Na wspomnienie wuja Klemensa czujność uległa zaostrzeniu. — Po prostu powiedz, że se poszłem. Charona skinęła głową, pociągnęła za drugą dźwignię, i brama się podniosła. — Czyżbyś i jego wziąć z sobą zamierzał? — Charona wskazała Dika. — Jasne. Czemu nie? — I z tymi słowami ruszył śmiało przed siebie. Dik popatrzył w prawo, w lewo, a potem pobiegł za nim. Charona także dołączyłaby do chłopca, gdyby nie sygnalizator świetlny, który dał jej znać, że musi stawić się przy pierwszej bramie. Mogła 33 więc tylko odprowadzać Jo wzrokiem, kiedy brama opuszczała się w dół. Potem zawróciła na drogę wiodącą przez most. Wcześniej Kometa Jo jedynie patrzył przez drugą bramę na bulwiaste sylwetki statków, na budynki załadunkowe, na mechaniczne ładowarki i sanie kursujące ścieżkami Strefy Przewozowej. Kiedy przekroczył bramę, rozejrzał się wokół, oczekując, że świat stanie się zupełnie inny, zgodnie z ostrzeżeniem Charo-ny. Ale jego pojęcie inności było raczej roz-drożne, tak więc rozczarowało go przejście pierwszych pięciu metrów. Kolejne pięć metrów i rozczarowanie zastąpiła zwykła ciekawość. W jego stronę sunęły talerzowe sanie, prowadzone pewnie w dół osuwiska przez jakąś wysoką postać. W nagłym porywie strachu i zdumienia Jo zdał sobie sprawę, że spodek pędzi wprost na niego. W chwilę później pojazd się zatrzymał. Stojąca w nim kobieta — rozpoznanie w niej kobiety zajęło mu dobrą chwilę, bo jej włosy były długie jak u mężczyzny i ułożone kunsztowniej niż wszystkie, jakie widział w życiu — miała na sobie połyskliwą czerwoną suknię, której fałdy, z rozmaitych tkanin (ale jednakowej barwy), na przemian spowijały ją i powiewały w wilgotnym wietrze świtu. Zorientował się, że kobieta ma czerwone włosy i paznokcie. Było 34 to co najmniej dziwne. Popatrzyła na niego z góry i powiedziała: f. — Śliczny z ciebie chłopiec. — Że co? — zdziwił się Kometa. — Powiedziałam, że śliczny z ciebie chłopiec. — O gurga, znaczy się... tego... — Potem przestał oglądać swoje stopy i z powrotem zagapił się na kobietę. • — Ale włosy masz w okropnym stanie. Jo zmarszczył brwi. — Co niby pani chce od moich włosów? — Myślę o nich dokładnie to, co powiedziałam. Ale gdzież ty się uczyłeś interlingu? A może tylko odbieram mglisty ekwiwalent telepatyczny twoich wypowiedzi słownych? — Że co? — Nieważne. Mimo wszystko śliczny z ciebie chłopiec. Dam ci grzebień; dam ci też kilka lekcji poprawnej wymowy. Przyjdź do mnie, jak już będziesz na statku — polecisz moim statkiem, bo żaden inny w najbliższym czasie nie odlatuje. Pytaj o San Severinę. Dysk obrócił się, by pomknąć dalej. — Hej, a gdzie pani leci?! — krzyknął Kometa Jo. — Uczesz najpierw włosy, a o tamtym porozmawiamy podczas lekcji. — Wyjęła coś spomiędzy fałdów sukni i rzuciła w jego stronę. 35 Złapał ów przemiot i przyjrzał mu się. Był to czerwony grzebień. Przeciągnął kłąb włosów przez ramię w celu dokładniejszej inspekcji. Włosy były skołtunione wskutek nocnej wędrówki do Strefy Przewozowej. Uderzył w nie kilka razy w nadziei, że grzebień jest jakimś specjalnym rodzajem grzebienia, który ułatwi mu ich rozplatanie. Ale nie był. Czesanie zabrało mu więc parę ładnych minut, a chcąc w przyszłości uniknąć tak ciężkiej próby, gdy skończył, zręcznie zaplótł włosy w warkocz wzdłuż ramienia. Potem włożył grzebień do sakwy i wyjął okarynę. Mijał właśnie stos ładunku, kiedy zauważył usadowionego na górze pudeł starszego o kilka lat chłopaka, który gapił się na niego, obejmując rękami kolana. Chłopak nie miał butów ani koszuli, a postrzępione spodnie przytrzymywał na nim kawałek sznurka. Jego włosy miały długość niewybrednie bezpłciową i były znacznie bardziej skołtunione niż do niedawna włosy Jo. Był bardzo brudny, ale szczerzył zęby w uśmiechu. — Hej! — odezwał się Jo. — Może wiesz, kogo mam się pytać, żeby się z nim stąd zabrać? — O tantn acyt — odparł chłopak, wskazując na drugą stronę pola startowego — koo gurgi y LII. Jo zrobiło się trochę głupio, że jedynym sło- 36 wem, jakie zrozumiał w tej wypowiedzi, było przekleństwo. — Chcę się stąd z kimś zabrać — powtórzył. — O tantn acyt — powiedział chłopak i jeszcze raz coś pokazał. Potem przyłożył ręce do ust, jakby on też grał na okarynie. — Chcesz spróbować? — zapytał Jo i zaraz pożałował, bo tamten był taki brudny. Ale chłopak z uśmiechem potrząsnął głową. — Ja żem ino kosmoluch. Się nie wyzna-wam po muzykie. Może tkwił w tym jakiś połowiczny sens, może