Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Śpieszą się kwitnąć, przekwitnąć i zaowocować, bo muszą w tym krótkim okresie, dopóki nie rozwiną się liście drzew, przeżyć cały cykl swojego rozwoju. Mimo swej krótkości — jest to cykl pełny. Jak myślisz, czy ludzie, którzy umierają młodo, mają także za sobą ukończony cykl rozwojowy. Skrócony, ale pełny? — Nie chcę o tym myśleć. Ty nie umrzesz, Toni. — Sądzisz, że jeszcze nie teraz? —i Rzadko umiera się z powodu pierwszego zawału. Zresztą twój życiowy cykl nie jest jeszcze zakończony. — Skąd ta pewność? — Jestem lekarzem. — Ach chorób dziecięcych! — Nie zapominaj, że masz serce dziesięcioletniego chłopca. Nie mogłem ukryć doznanej przykrości. — Wolałbym o tym nie pamiętać. Mówiłaś sama... żeby... — Tak, przepraszam. A więc, masz tyle jeszcze do zrobienia w życiu... — Jesteś tego pewna? — O, tak. Myślałam nawet, że zechcesz teraz, korzystając z samochodu, uwolnić się od pewnych hamulców i obsesji. — Chcę. Zawsze chciałem. — A więc próbuj. — Nie rozumiem. — Rozumiesz doskonale, Toni. Widzisz tamten las na horyzoncie i kościelną wieżę? Siadaj, podwiozę cię tam. — Myślisz, że... — Wiem, że nie znajdziesz, ale możemy szukać. Mamy teraz czas i szybki środek lokomocji. Jedziemy? Powinienem był odmówić, żeby pozostać konsekwentnym i liczyła na to po owym oświadczeniu: „chcę, zawsze chciałem". Ale wpadłem w zastawioną przemyślnie sieć i chcąc się z niej wyplątać, wyrwać znowu na wolność, powiedziałem tonem obojętnym: — Oczywiście, że jedziemy. 152 Pierwsza próba była zupełnie nieudana. Las nie stanowił tła dla kościelnej wieży, jak nam się wydawało z daleka, ani nie przecinała go żadna szosa. Patrzyłem na przydroża, pokryte barwnymi plamami stokrotek oraz podbiałów i wiedziałem na pewno, że nie stąd zostałem porwany tamtego poranka. Nie zatrzymując się, pojechaliśmy dalej, skrajem lasu. Od tego dnia podejmowaliśmy podobne próby bardzo często, choć nigdy nie znaleźliśmy krajobrazu mego dzieciństwa. Wprawdzie kiedyś przeżyłem chwilę wahania, bo układ przestrzenny był bardzo podobny do uwiecznionego na obrazku, ale okazało się, że rósł tu tylko rzadki zagajnik sosnowy na piaskowych wydmach. To nie był cienisty, liściasty las mego dzieciństwa, o bujnym runie, wysokich bylinach i zwisających pnączach, las rosnący na madach nadrzecznych, pełen jesionów, topoli, klonów i wiązów. Tak go przynajmniej widziałem w pamięci, ja, skoczek leśny, nurkujący ongiś w pogoni za wiewiórkami w spieniony nurt jego zieleni. Mogłem się mylić co do szczegółów, byłem wówczas zbyt mały, aby znać z nazwy wszystkie drzewa, ale wspomnienie powodzi, zatopionych łąk, narodzin wyspy o rzekach skręconych w koncentryczne zwoje i płynących donikąd, kazało mi umiejscawiać moją wieś i moje łąki na terenach żyznych, okresowo zalewanych przez wody nieznanego mi dopływu Wisły lub jeszcze mniejszej rzeki, wpa-ilajijcej do tego dopływu. Po dwóch tygodniach takich włóczęg mających służyć memu fizycznemu i psychicznemu zdrowiu, kiedy Alicja u/nała, że zrobiła dosyć, zaproponowała wynajęcie pokoju u jej przyjaciółki — lekarki praktykującej w jednej z podwarszawskich miejscowości. Zgodziłem się łatwo. Znużyły mnie już zarówno same wyprawy jak pilotowanie mojej pamięci. Wolałem zupełnie sam, bez niczyjej pomocy, znaleźć drogę do przystani i wreszcie zawinąć do niej. Za tę cenę gotów bytem odsunąć w czasie osiągnięcie celu, podobny w tym do niewprawnego żeglarza, który stara się wejść do portu o świcie, gdy nadbrzeża są puste i nikt nie może być świadkiem niezdarnych czy też wręcz nieudanych manewrów jego łodzi. 153 Pokój, oddany nam do dyspozycji na parterze drewnianej willi stojącej w sosnowym lesie, okazał się wygodny, nawet przyjemny i Alicja, stwierdziwszy po dwudniowym pobycie, że czuję się dobrze i zachowuję rozsądnie, zaczęła coraz częściej wspominać o klinice, o swoich zaniedbanych pacjentach. Mnie także było pilno do zostania samemu, może dlatego, że niecierpliwość nadziei czyniła rzeczywistość trudniejszą do zniesienia niż kiedykolwiek. Chciałem posmakować samotnej włóczęgi i — zupełnie już dziecinnie — wyobrażałem sobie, że osiągnę cel zaraz po usunięciu przeszkody, czyli po wyjeździe Alicji. Coraz częściej milczeliśmy siedząc na leżakach przed domem. Powracałem do zdrowia, czerwiec był piękny, byliśmy razem. Tymi słowami próbowała przekonać mnie i siebie, że na naszym szczęściu nie ma skaz. — Znowu na wsi, w lesie. Jesteś zupełnie spokojny? — O tak, dziękuję. — Sypiasz teraz lepiej i znacznie dłużej. — Chyba tak. Zresztą, biorę tyle proszków i lekarstw. — Och, nie tylko dlatego. Po prostu wracasz do zdrowia, do życia, i może... — Może? — Będzie ono naszym życiem. — Które jak każdy człowiek, prześpię w połowie? — Toni! — No więc nie, w jednej trzeciej. Czy to nie śmieszne, że ludzie chcieliby za wszelką cenę zatrzymać czas, który ucieka, a poświęcają prawie połowę życia na to, aby nie żyć? — Ty wszystko widzisz inaczej i deformujesz wszystko. Po prostu — regenerują siły. — Za jaką cenę? Chwilowej śmierci? Milczeliśmy długo, Alicja szukała innego tematu do rozmowy. To nie jej wina, że mając tak jednokierunkową wolę, tak ciasny krąg zainteresowań, nic nowego nie znalazła. — Zapatrzyłam się dzisiaj rano na niebo, prześwitujące 154 między sosnami i potknęłam o wystający korzeń. Prawie upadłam. Uważaj, spacerując po lesie. Owo „po lesie" było dodatkiem, ozdobnikiem tylko. Bez niego dwa pierwsze wyrazy byłyby zbyt jednoznaczne. Otóż nie odpowiadam nigdy, kiedy wyczuwam w jej słowach jakieś podteksty, aluzje. Po co? To, co mówi Alicja, jest zawsze logiczne, słuszne, jej przestrogi są starannie wyważone i dawkowane ostrożnie. Ale zawsze oczekuje ona ode mnie jednego: poddania się i rezygnacji z nadziei, którą uznała za swego najgroźniejszego wroga. Wroga numer jeden. A przecież wie, wie dobrze, że całe moje życie jeśli nie fizyczne, to na pewno duchowe zdeterminowane zostało przez jeden fakt i że nie jestem w stanie pozbyć się tej obsesyjnej myśli: odnaleźć matkę, powrócić do źródła. Może to jest wiara, że tak niezwykłe nieszczęścia zrekompensuje to jedno wielkie szczęście, które mi się słusznie należy? Jestem człowiekiem jednego cierpienia i jednej pasji: jakże mógłbym zapomnieć? Zrezygnować? „Uważaj spacerując. Uważaj chodząc, wyruszając na samotną włóczęgę na nie kończące się poszukiwania. Uważaj, uważaj, Toni..." Ten dzień, kiedy podjęła decyzję wyjazdu mającą zaważyć na dalszych wypadkach, wydawał mi się podobny do innych. Słońce przesiewało się pyłem przez korony drzew, było ciepło i cicho