Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Kiedy ten skurwiel przyjeżdża do miasta, zawsze się tam uchlewa - powiedział. Sanderson jeszcze tegoż wieczora odnalazł ów lokal. Był nim przytulny bar w pobliżu Earl's Court. Nazajutrz wieczorem zjawił się ten, którego oczekiwał. Nigdy nie widział fotografii faceta, ale przeczytał jego opis w jednym z pamiętników. Rozpoznał bliznę na policzku oraz imię, którym barman się do niego zwrócił. Był to barczysty, długonogi, wysportowany mężczyzna. Sanderson obserwował jego twarz odbijającą się w lustrze za kontuarem, głęboko osadzone oczy i usta skrzywione w gorzkim uśmiechu. Człowiek powoli popijał piwo z kufla. Kiedy opuścił klub, Sanderson poszedł za nim i zobaczył, że wchodzi do czynszowej kamienicy, położonej w odległości jakichś czterystu metrów od klubu. W kilka minut potem zauważył w jednym z okien światło. Zapukał do drzwi mieszkania. Otworzył mu człowiek w ciemnych spodniach i kamizelce. Sanderson zauważył, że zanim otworzył drzwi, zgasił światło w przedpokoju, aby się znaleźć w cieniu. Oświetlała go tylko lampa z hallu. - Mister Hughes? - odezwał się Sanderson. Mężczyzna uniósł jedną brew. - Z kim mam przyjemność? - warknął. - Nazywam się Johnson. Michael Johnson. - Nakaz rewizji - zażądał Hughes stanowczym tonem. - Nie jestem gliną - odparł Sanderson - lecz prywatnym obywatelem. Czy mogę wejść? - Kto panu dał mój adres? - zapytał Hughes, nie reagując na pytanie gościa. Sanderson podał mu nazwisko swojego informatora. - Za dwadzieścia cztery godziny zapomni, że ze mną rozmawiał - dodał. - Jest tak napompowany, że nie pamięta własnego nazwiska. W kącikach ust Hughes'a ukazał się cień uśmiechu, ale oczy pozostały groźne. - To by się zgadzało - mruknął i ruchem głowy wskazał Sandersonowi wnętrze mieszkania. Weszli do dużego pokoju. Stało w nim kilka odrapanych gratów, jak to zwykle w tak zwanych umeblowanych pokojach, jakich w Londynie są tysiące. Na środku stół. Hughes wskazał na jedno ze stojących przy nim krzeseł. Sanderson usiadł, Hughes ulokował się naprzeciwko niego. - No więc? - Chciałbym zamówić pewną robotę. Nazywa się to, zdaje się, skok. Ale skok na człowieka. Hughes patrzył na niego twardo. - Czy pan lubi muzykę? - zapytał nagle. Sanderson był zaskoczony, ale skinął głową. - No to sobie coś zagramy. Hughes wstał i podszedł do przenośnego radia, które stało przy łóżku. Jedną ręką przekręcił gałkę, a drugą sięgnął pod poduszkę. Obrócił się i skierował na Sandersona colta 45. Oddychał ciężko i co chwila przełykał ślinę. Podkręcił muzykę tak, że wprost ogłuszała. Sięgnął do szuflady nocnego stolika, wyciągnął notes i pióro, i nie spuszczając swojego gościa z oka, powrócił do stołu. Jedną ręką napisał teraz dwa słowa na kartce i podsunął ją Sandersonowi. "Rozbierać się", przeczytał Sanderson. Zakręciło mu się w głowie. Wiedział, że ludzie tego pokroju potrafią być bezlitośni. Ruchem colta Hughes dał Sandersonowi do zrozumienia, żeby się odsunął. Ten posłuchał. Zdjął marynarkę, krawat, koszulę i rzucił je na podłogę. Nie miał na sobie podkoszulka. Pistolet skierował się w dół. Sanderson zrzucił spodnie. Hughes przyglądał mu się z niewzruszoną twarzą, po czym powiedział: - W porządku. Ubieraj się pan. Z pistoletem skierowanym teraz w podłogę podszedł do radia, ściszył je i powrócił do stołu. - Rzuć mi pan marynarkę - zażądał. Sanderson, już w spodniach i koszuli, położył marynarkę na stół. Hughes obmacał ją. - Włóż ją pan - odezwał się. Sanderson zrobił, co mu kazano, i usiadł. Ulżyło mu trochę. Hughes siedział teraz po drugiej stronie stołu. Colta położył tak, by był w zasięgu prawej ręki, i zapalił francuskiego papierosa. - Co to było? - zapytał go Sanderson. - Chciał się pan upewnić, czy mam broń? Hughes powoli potrząsnął głową. - Wiedziałem, że nie - powiedział. - Ale mógł pan mieć przy sobie mikrofon. Gdybym go odkrył, to okręciłbym panu jaja przewodem i posłałbym nagranie do pańskiego szefa. - Rozumiem. Ale widzi pan, nie mam ani szefa, ani broni, ani mikrofonu. Jestem swoim własnym bossem i od czasu do czasu wynajmuję sobie kogoś do pomocy. Serio mówię. Potrzebny mi jest człowiek do pewnej roboty. Gotów jestem dobrze zapłacić. Jestem człowiekiem wielce dyskretnym. Z konieczności. - Mnie to nie wystarcza - warknął Hughes. - Więzienie Parkhurst pełne jest pierwszorzędnych facetów, którzy dali się nabrać na piękne ^słówka. - Ja nie pana potrzebuję - powiedział Sanderson twardo. Hughes znowu uniósł jedną brew. - Nie, nie pana. Nie chcę do tej roboty człowieka, który mieszka w Wielkiej Brytanii, ani nawet takiego, który się stąd wywodzi. Wystarczy, że ja tu mieszkam. Potrzebny mi jest cudzoziemiec, robota też jest za granicą. Od pana chcę tylko nazwiska. Nazwiska takiego człowieka. Zapłacę panu dobrze. Z wewnętrznej kieszeni marynarki Sanderson wyjął paczkę nowiusieńkich banknotów dwudziestofuntowych i położył ją na stół. Hughes przyglądał mu się z obojętnym wyrazem twarzy. Sanderson podzielił paczkę na dwie części, podsunął jedną pod nos Hughesowi, a drugą przedarł starannie przez pół. Połowę przedartych banknotów wsunął z powrotem do kieszeni. - Pierwsze pięćset jest za wyrażenie zgody - powiedział. - Drugie za nazwisko, i to nazwisko faceta, który zgodzi się ze mną zobaczyć i wykonać zleconą robotę. Niech się pan nie martwi, to nic skomplikowanego. Nie chodzi o żadną sławę, jest to po prostu nikomu nie znany człowiek. Hughes nie spuszczał oczu z leżących przed nim pięciuset funtów, ale nie dotykał ich. - Może nawet znam takiego faceta - odparł. - Pracował ze mną przed laty. Nie wiem, co teraz robi. Muszę się zorientować. - Może pan do niego zadzwoni - zaproponował Sanderson. Hughes potrząsnął głową