Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Może był pewny poparcia cesarza, swego kuzyna. Tymczasem tłumy ludzi, co biedniejszych, zaczęły się zbierać, szemrać, w końcu nawet wzburzyły się nie na żarty: — Żyda, Żyda nam oddajcie! chcemy Żyda! chcemy zbawienia!!! — Jak uderzenie wałów morskich, głosy te docierały do dostojników. Może pod wpływem tego wszystkiego, panowie podzielili się na dwa obozy. Zatem i duchowni co wyżsi prosili Papieża o łaskę. Papież rozmyślił się, kazał przyprowadzić Pin-kasa z wieży i tak mu powiedział: — Człowiecze, daję ci ostatnią sposobność. Możesz udo-' wodnic, że jesteś Żydem. Stąd o mil trzydzieści na zachód słońca jest góra bardzo wysoka, a na tej górze jeszcze jedna góra. Musisz wyjść na pierwszą górę, a potem wdrapać się na drugą, ale na sam szczyt, to sobie zapamiętaj! Jeżeli wrócisz stamtąd zdrów i opowiesz prawdę, coś tam widział, toś Żyd, to wszystko w porządku. Idź z Bogiem — jeśliś Żyd. — Tak mówił Papież. Wkrótce potem, gdy Pinkas już wyruszył w drogę, przybiegli lekarze, którym powierzono jego zdrowie. Ostrzegali usilnie, że nie wytrzyma takiej uciążliwej wędrówki. Lekarzy wyśmiano: co innego, gdyby był Żydem. Teraz zagrożone nie ciało, lecz dusze chrześcijańskie. Warn nic do tego. Pan Karol przerwał i kazał sobie jeszcze dogrzać mocnej, świeżej kawy. Tymczasem przez przepełniony gośćmi ogródek przecisnął się doń starszy, czcigodny rzemieślnik, garncarz z Pistynia, zwany Januńcio. Ubrany był w odświętną ciemnoszarą czamarę szamerowaną, jakie nosiła szlachta zagrodowa. Bo choć nazwisko miał zwyczajne, wiejskie, po matce był szlachcicem. Uważał isię za szlachcica. Mimo poważny wiek, nasz majster sam jeszcze lepił swe czerepy, a co najważniejsze, w tajemnicy przed wszystkimi, osobliwym, jemu tylko znanym sposobem, barwił pomysłowe i fantastyczne ich wzory. Czytywał czasami gazety, stale czytał żywoty świętych, senniki, lecz także zbiory pieśni ludowych. Miał kilka grubych książek na własność. W codziennym życiu skąpy w słowa, stawał się rozmowny w niedzielę. Chętnie wtedy filozofował z wnukami. Podróż weselna widocznie była dlań świętem. A może wówczas nawet rozszerzył swe rodzinne uczucia. Przez okulary, oprawione w stary tandetny drut, co ledwie trzymały się kupy, siwe, głęboko osadzone oczy Januń-cia patrzyły uważnie i badawczo. Piękną, długą głowę zdobiło wypukłe, mało porysowane czoło. A szlachetności dodawał obliczu śmiały i ostro zarysowany, choć wcale niewąski nos. I wreszcie z nieoczekiwaną wśród tego spokoju fantazją, tęgi wąs rozmachnął się w górę. Gdy miał przemawiać Januńcio, na twarzy jego, na tle niepokalanej naiwności, ujawniało się coś, jakby bolesny wysiłek samodzielnego myślenia. Pana Ka-rolcia znał od dziecka, lecz miał w zachowaniu godność. — Proszęż-ja — mówił wolno i bardzo wyraźnie — i przepraszam w honorze pana sędziego (a był to zwyczaj galicyjski w rozmowie podwyższać rangi i tytuły). Pan sędzia nam to rozpowiada ślicznie, jak panowie-Hiszpanowie kłopotali się o zbawienie. A nas by jeszcze od strony krawca korciło wiedzieć. Co myślał sobie krawiec, ten za przeproszeniem — takie przezwisko trudne jakieś — zawstydził się Januńcio. — Rarytas — podpowiedział pan Karolcio. — Za przeproszeniem i proszę w honorze pana sędziego, rarytas — powtórzył z poddaniem Januńcio — panie sędzio, panie radco, kiedy mnie garnek się uda, to bardzo piękne imię fasuje u mnie i u moich dzieci, a kiedy nie daj Boże się nie uda, to my go wcale brzydko nie przezywamy. I proszę-ż w honorze, jaki ten świat! Taki majster ten Pinkas i za to — przezwisko. No tak, ale co on myślał, bo mnie się coś zdaje, że on im się nie bardzo odwzajemniał za miłość; ani za pre- r 212 Barwinkowy wianek Rarytas 213 I zenty nie był wdzięczny; ani nawet za wielką łaskę Jego Świątobliwości, że zamiast do ognia palącego, posłał go w chłodne góry. To zrozumieć trzeba! Co myślał? Pan Karolcio zaśmiał się: —• Zaraz, ale czy on w ogóle coś myślał? Januńcio odpowiedział jeszcze poważniej i z podnieceniem: — Panie radco, panie nadradco, a któż inny ma myśleć? Młodziutki student, różowy blondynek, przerwał mu: — Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce pan Karolcio zostanie prezydentem apelacji krajowej. Pan Karolcio rzucił mu twarde spojrzenie. Student zachichotał i schował głowę. Januńcio opanował się, odpowiedział bardzo powoli: — Proszę-ż ja i przepraszam w honorze pana akademika. My garncarze nie jesteśmy panami akademikami, a panowie akademicy nie są garncarzami, a jeszcze mniej krawcami. Pan akademik jest uczony, wciąż uczy się, spieszy się, nie ma czasu myśleć. Garncarz już ma trochę więcej czasu, przy lepieniu garnków. Potem musi dąć w miech, skakać, barwić, uważać — myślenie przepadło. A krawiec? — zapadnie się na ławce, siedzi i siedzi jak sowa na pokucie. Krawiec to główna myśl. Któż inny ma myśleć, proszę-ż w honorze i przepraszam. Pan Karolcio zadumał się ze smutkiem. — Ha, cóż myślał Rarytas, cóż mógł myśleć Rarytas? — rozpamiętywał z przejęciem, aż wszyscy roześmiali się głośno. — Pytanie słuszne, panie majstrze, ale to chyba jeden Bju-menko będzie wiedzieć, ja nie wiem. ¦ - Pinkas, proszę majstra — odpowiadał Bjumen cierpliwie — tak w książkach stoi, wciąż myślał o swojej robocie. O igł ich, o niciach, o kroju sukien. I o fałdach! Aby ich, broń Boże, nie było! W piątek myślał o szabasie, a potem znów to samo od początku. Więcej go nic nie obchodziło. A co myślał tem, za morzem, w Hiszpanii? Chyba coś myślał i pewnie da rzeczy, tachles, jak się to mówi. To znaczy: o rodzinie, o żonie, o dzieciach... A co jeszcze miał myśleć? Wy to najlepiej zrozumiecie, panie majster: przedtem był sobie krawiec, majster, a teraz co? Żyd, wróg, tylko wróg. A potem co? Już nawet nie Żyd, tylko co? To straszne. Ładne myślenie. To już najprędzej nic nie myślał, tylko bał się... — Jak to? Cały czas bał się? Dzień i noc? — A jakże. Mało tego, każdą godzinę, każdą minutkę. I to tak długo, aż się dobrze przestraszył. A co do tej, ot, wzajemności i wdzięczności, to właśnie tamtędy zakręcamy. — No to właśnie, niech Bjumenke sam dokończy — prosił pan Karolcio, popijając świeżą kawę — bo ja swoje o „panach" już absolwowałem. Bjumen certował się. Podano mu w lot nową bombę piwa, nowe bułki. Stary śmiał się znów i tak zakończył: — Stary ja jestem wagabunda, ale przyznam się panom, kolka mnie przeszywa, kiedy sobie nieraz, sam w nocy, pomyślę, jak ten Pinkas poszedł tamtędy w góry, w to pustkowie. Tam to on już był Rarytas! Oho! rarytas istny, kompletny. Tam nie tylko Żyd rarytas, tam w ogóle człowiek rarytas. Nawet zbójców nie ma, nawet wilków nie ma