Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Śmigło poczęło pracować jako spadochron. Mieląc z przenikliwym świstem powietrze, helikopter splanował w dół i osiadł tuż pod wzgórzem czarnych głazów. Brzęczenie w słuchawkach stało się tak nieznośne, że zsunąłem je z uszu. Arseniew pierwszy uporał się z nałożeniem hełmu i wyskoczył z kabiny. Sołtyk, Rainer i ja podążyliśmy za nim. — Magnetyt — powiedział Rainer, ledwo podjął okruch skały. — Ruda żelaza, i to wysokoprocentowa. — Aha, to dlatego aparat tak brzęczał! — powiedziałem. Arseniew schylił się, wszedł pod rozstawione szeroko podwozie helikoptera, odczepił aparat indukcyjny i wetknął końcówkę kabla we wtyczkę swego skafandra. Potem, podnosząc przyrząd, począł zataczać jego wąskim wylotem kręgi. Uchwyciwszy ślad ruszył w górę wąwozu. Wracał drogą, którą przylecieliśmy. Wielkimi krokami przechodził lekko z kamienia na kamień. Ruszyłem za nim. Z obu stron wznosiły się dzikie urwiska. Chmury osiadały na brzegach prze— naści, zatapiały jej krawędzie i napełniały wąwóz dziwną, rozproszoną poświatą, — To brzęczenie spowodowała ruda, wiec jesteśmy na fałszywym tropie — powiedziałem do Arseniewa doganiając go. — Tu jest coś jeszcze oprócz tego przekutego magnetytu — odrzekł. Nagle zmienił kierunek marszu. Zaczął się wspinać na wielki fałd kamienny, barykadujący drogę. Dalej spadał pionowy próg. — Tam nie ma przejścia — powiedziałem, lecz Arseniew szedł dalej. Zrobiłem krok naprzód i spostrzegłem w cieniu występu, który zakrył nam połowę nieba, coś w rodzaju wąskiej półeczki. Zaledwie na nią wstąpiłem, uczułem, że jest tam cieplej. Jeszcze kilka kroków — i ukazało się jakby wejście do ogromnego tunelu. Jego kolistej linii można się było tylko domyślić pod stosami spiętrzonych groźnie głazów. Panował tu półmrok; Arseniew wydobył ręczny reflektor i zapalił go. W szczelinach pomiędzy brzegami głazów coś się zaiskrzyło. Naparłem na najbliższy kamień, a gdy poddał się, zacząłem odtaczać w bok inne. aż chwyciłem rozerwany i zmięty płat falistej blachy. Arseniew przełożył reflektor do lewej ręki. w prawą wziął aparat indukcyjny i przybliżył go ku zaporze głazów. — Trzeba by tu przyjść ze specjalnym rynsztunkiem — zauważył Sołtyk — żeby odwalić kamienie. — Może to jest droga… ich droga? — spytałem. — To nie jest droga… — odezwał się astronom. Wspiął się w górę po gruchocących głazach i oświetlał szczeliny pomiędzy nimi. — To rura… — Rura? — Tak. Rozerwana jakimś kataklizmem. Zniszczona. — Zniszczona? — powtórzyłem oszołomiony. Stałem pośród chaotycznie nagromadzonych brył. Zarys tunelu zatracił się. Dopiero odszedłszy kilka kroków, ujrzałem go znowu; wynurzał się spod kanciastych odłamów nieciągłą, owalną linia. Arseniew zszedł ku nam z aparatem przerzuconym przez ramie. — Rura, której śladem lecieliśmy, urywa się gdzieś: w ścianie krateru, tam — wskazał skąd przybyliśmy. — Jest ona zupełnie głucha… martwa. Nie płynął nią najsłabszy nawet prąd. To, cośmy słyszeli lecąc, ślad akustyczny, to było tylko elektryczne echo, odbite od jej metalowej powłoki. A ta część — wskazał na barykadę głazów — jest czynna. Chce pan usłyszeć? — podał mi koniec kabla kierując jednocześnie aparat ku wejściu do tunelu. — Toż to przecież… — zawołałem, lecz Arseniew przerwał mi: — Proszę nie kończyć! Podał kabel Sołtykowi, aby i on wysłuchał płynących z głębi odgłosów. — No, teraz powiedzcie, co wam to przypomina? — Lampy pod prądem! — odezwaliśmy się równocześnie, jakby zmówieni. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Blask płonącej latarki rzucał na mroczne przęsło skalne nasze cienie jako zgarbione sylwety olbrzymów z trójkątnymi głowami. Światło grało w metalowych kaskach. — Tak — powiedział astronom. — To jest odgłos, jaki wydają lampy katodowe, kiedy płynie przez nie prąd… — Cóż mogą tu robić lampy i gdzie one są? W rurze? Arseniew wzruszył ramionami. Przyklęknąwszy podważyłem kilka płaskich głazów, na których staliśmy. Ich głębsza warstwa zanurzona była w ciemnym szlamie. Dotknąłem go ręką; palce weszły w kleistą masę. Zdjęty obrzydzeniem, już chciałem powstać, gdy dłoń natrafiła na obły, twardy kształt. Pociągnąłem i wyrwałem spod kamieni coś, co wyglądało jak odłamana gałąź. Właściwie jednak niewiele miało z gałęzią wspólnego. Był to krótki, dość gruby cylinder, z którego wychodziły trzy cieńsze, każdy z kolei rozwidlał się i w ten sposób powstawał przy końcu pęk cienkich, sztywnych prętów