Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Nie mogę! Lizus podły, pomyślał Jarowid, śmiejąc się „serdecznie”. Ja sam dwa tygodnie temu opowiadałem mu ten witz. - A co robi Ruski, kiedy chce mieć sześć zdjęć do pasa? - zapytał szybko. - Kopie sześć dołów! - Ta. Dobre - rzucił przez ramię Olczak. Nabrał powietrza, żeby opowiedzieć lepszy dowcip, ale Najmowicz podniósł rękę. - Do bezpośredniej akcji wchodzę ja i Olczak - niespodziewanie zmienił temat. - Ty zostajesz na asekuracji i starasz się nie rzucać w oczy. Podbierasz to, co nam umknie z saka. Przez chwilę myślał intensywnie. - Na razie nie potrzebujemy Rosjan do niczego - dodał. - Może oni by chętnie pomogli, ale w dupę tam! Poradzimy sobie sami. Pułkownik Krymarys siedział w fotelu nieruchomo, jakby pozował do rzeźbionego w granicie pomnika. Co pół minuty powieki leniwie opadały, nieruchomiały na sekundę i znowu unosiły się odsłaniając skupione piwne oczy. Dwanaście lat temu pułkownikowi wpadła w ręce broszurka, w której wytłumaczono działanie pamięci płytkiej, pamięci głębokiej, krótkiej, trwałej i tak dalej. Pewien Koreańczyk tłumaczył, jak wywołać niekontrolowany przypływ wspomnień, wymieszać je i posegregować, zęby z tego chaosu wyciągnąć cenne wnioski. Sceptycznie nastawiony pułkownik już przy pierwszym podejściu znalazł rozwiązanie trudnego problemu i uznał się za dłużnika dra Kio Sane. Teraz znajdował się w takim transie od dwudziestu minut. Umysł pułkownika dryfował na oceanie umyślnie wzbudzanych swobodnych skojarzeń. „Takie sobie luźne przeglądanie faktów, szczegółów, osób i sytuacji”, jak z fałszywą skromnością tłumaczył kiedyś pułkownikowi Jaremce, zachwyconemu skutecznością jego dedukcji. Dwa lata później wyekspediował Jaremkę na tłustą emeryturę, po kilku efektywnych seansach transu, które z sekretarką, jedyną zaufaną osobą, nazywali „lewatywami”. Chorąży Gross wiedziała, że dopóki sam pułkownik nie odwoła zakazu, nie wolno łączyć nawet jego żony, a tym bardziej prezydenta USA. Zanotowała kolejny pilny telefon do szefa, zerknęła na zegarek. Czwarty raz w ciągu dwu dni, pomyślała. Nigdy tak często nie odrywał się od świata. Czyżby coś poważnego? I co na tym można zyskać, ile stracić? Nerwowo przewertowała kilka ekranów, z westchnieniem odchyliła się w fotelu, postukała zwyczajnym drewnianym ołówkiem w krawędź biurka. Wolałaby, żeby przełożony już się odezwał. Zawsze po transie ogarniała go gorączkowa potrzeba działania, sypały się pomysły, dyrektywy, rozkazy, zwoływano burze mózgów. Gross czuła się wtedy w swoim żywiole - wiedziała znacznie więcej niż inni podwładni Krymarysa i lubiła patrzeć na nich z góry. Dwadzieścia trzy minuty. Blisko rekordu. Czyżby jakiś kryzys? Matko, żeby już mieć za sobą ten piekielny dzień, zaparzyć ulubioną black yunan i wdychając jej aromat zapalić jednego, niezmiennie jedynego wieczornego camela. Ta pieprzona praca, te pieprzone chłopy z ich pieprzonymi problemami! Żeby wreszcie zapomnieć o intrygach, podchodach, śledztwach! Idiotka, zrugała samą siebie. A ta władza, ta moc, ta znajomość spraw dla innych niedostępnych, niebezpiecznych, nieznanych? Westchnęła i jak na zawołanie odezwał się biper. Z ulgą wcisnęła taster łączności i pochyliła się nad mikrofonem: - Panie pułkowniku? - Mireczko, za godzinę dobrego niemego kierowcę w czymś dyskretnym, ale sprawnym. Wyszukaj mi jakieś zajęcie maskujące wyjazd na dzień, dwa. - Tak jest, panie pułkowniku. Rozłączyła się, wywołała listę spraw do załatwienia i wybrała kilka takich, które mogły dać Krymarysowi alibi. Potem połączyła się z garażem. Pułkownik wyjął z szuflady okrągłe blaszane pudełeczko z małymi landrynkami, wsunął kilka do ust, ułożył je za policzkami i uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. Gdyby ktoś mnie zobaczył z wypchanymi chomiczymi policzkami!, pomyślał wesoło, odprężony po transie. Przemierzył kilka razy pokój, zadowolony, bo wiedział już, co ma zrobić. Usiadł przed trzydziestocalowym monitorem, zainicjował standardowe procedury testujące sieć i po pomyślnej kontroli wprowadził hasło. Chwilę potem wszedł do swojego prywatnego archiwum, wynotował kilka nazwisk i adresów w różnych częściach Protektoratu i ułożył w grupy. Bazarewicz, Sukiernicka, Weiss, Cieszewicz, Grodziec, Marta Grodziec i jej konkubin Altmann tworzyli jeden zbiór, drugi to Najmowicz, Olczak, Jarowid, Gross, Byszowiec... Wygrzebał z pamięci dwa nazwiska najbliższych współpracowników Byszowca: Gładysz i Poniedielnik. Z banku danych wyciągnął jeszcze trzy: Fietisow, Piatnych i Kudriawcew. Po namyśle dodał do pierwszej grupy nazwiska kilku gości z imienin Marty oraz Sebilę Korfhauser, która wprawdzie świadomie nie uczestniczyła w sprawie, ale to jej samochodem zwiali Weiss i Grodziec z Sulejowa. Policzył: jedenaście nazwisk pierwszorzędnych, pięć drugorzędnych. Ja jestem dwunasty pierwszoligowy, pomyślał, ale tak naprawdę kto mógł ten elaborat przeczytać? Weiss i Grodziec nie zdążyli, jeśli wierzyć Najmowiczowi, ale pewnie mają kopie, więc treść znają. Najmowicz mógł skłamać, tak samo Jarowid i Olczak - przeczytali, wystraszyli się i łżą, cenzurują się nawzajem. Kto jeszcze? Ja sam. No i Bazarewicz! Jak to się stało, że ten facet, początek i przyczyna całego zamieszania, zniknął bez śladu? Przecież tylko on może wyjaśnić, skąd się wziął dokument i ile jeszcze kopii krąży, niczym bomba z mechanizmem zegarowym