Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Jesteś na muszce. Nie poruszyłem się. Światło zadrgało trochę, jakby drgnęła trzymająca je ręka. Jeszcze raz przejechało powoli wzdłuż wozu. Głos przeszył mnie jeszcze raz. - Niech pan słucha, panie nieznajomy. Mam w ręku dziesięciostrzałowy automat. Trafiam. Pana stopy nie są kuloodporne. Na co pan liczy? - Dosyć tych głupstw... bo wytrącę go pani z ręki! - warknąłem. Każde moje słowo brzmiało, jakby ktoś zrywał deski z dachu kurnika. - O... taki twardy z pana jegomość. - Głos jej zadrżał, była to miła uchu przelotna chwila. I zabrzmiał znowu mocno. - Wyłazi pan? Liczę do trzech. Niech pan zważy, jakie panu daję fory... dwanaście grubych cylindrów, może szesnaście. Ale strzał w stopy jest bolesny. Kości stóp zrastają się całe lata, a czasami nie zrastają się wcale... Powoli wyprostowałem się i spojrzałem prosto w strumień światła. - I ja gadam za dużo, kiedy mam pietra - powiedziałem. - Nie... niech się pan nie rusza ani o krok! Kim pan jest? Ruszyłem w jej stronę obchodząc wokoło auto. Kiedy już tylko sześć stóp dzieliło mnie od ciemnej smukłej sylwetki za latarką, zatrzymałem się. Strumień światła tkwił na mnie bez drgnienia. - Proszę się nie ruszać - rzuciła ostro dziewczyna, kiedy się zatrzymałem. - Kim pan jest? - Popatrzmy na ten pani pistolet. Wysunęła go w światło. Wycelowany był w mój żołądek. Był to mały pistolet, wyglądał na kieszonkowego automatycznego colta. - Ech, to - powiedziałem. - Ta zabaweczka. Nawet się w niej nie mieści dziesięć naboi. Tylko sześć. To tylko pistolecik. Do strzelania motylków. Tym się strzela motylki. Nie wstydzi się pani opowiadać mi takich jawnych kłamstw? - Oszalał pan? - Ja? Napadnięto mnie i uśpiono na "pończochę". To możliwe, że jestem trochę zwariowany. - Czy to... czy to pańskie auto? - Nie. - Kim pan jest? - Co pani tam oglądała tym swoim reflektorem? - Aha. To pan tu jest od pytań. Pan i władca. Oglądałam pewnego mężczyznę. - Blondyn? Włosy ułożone w fale? - Nie w tej chwili - powiedziała szeptem. - Może kiedyś. To mną wstrząsnęło. Jakoś nie spodziewałem się tego. - Nie widziałem go - zająknąłem się. - Śledziłem z latarką w ręku ślady opon w dół wzgórza. Czy ciężko ranny? Posunąłem się jeszcze o krok. Pistolecik skoczył w moją stronę i światło ani nie drgnęło. - Spokojnie - szepnęła. - Spokojnie. Pana przyjaciel nie żyje. Przez chwilę nic nie mówiłem. - Tak - powiedziałem wreszcie. - Chodźmy na niego popatrzeć. - Stójmy tu, gdzie stoimy, i nie ruszajmy się, a pan niech mi powie, kim pan jest i co się stało. - Jej głos brzmiał dźwięcznie. Nie zdradzał strachu. Nie żartował. - Marlowe. Jestem Filip Marlowe. Detektyw. Prywatny. - Waśnie... jeżeli to prawda. Niech pan tego dowiedzie. - Mam zamiar wyjąć portfel. - Nie sądzę. Niech pan zostawi ręce tam, gdzie je pan właśnie trzyma. Na razie obejdziemy się bez dowodów. I co pan powie? - Ten człowiek może żyć. - Ale nie żyje. I to mózg mu widać na miejscu twarzy. Gadaj pan, i to szybko. - Jak już mówiłem... on może żyć. Chodźmy go obejrzeć. Posunąłem się znowu w jej stronę. - Jeszcze krok, a przedziurawię pana na wylot! - ucięła. Posunąłem się jeszcze trochę. Latarka podskoczyła lekko. Myślę, że dziewczyna odsunęła się o krok. - Za wiele pan ryzykuje, mój panie - powiedziała szeptem. - Ale zgoda, pan idzie pierwszy, ja za panem. Wygląda pan nie najlepiej. Gdyby nie to... - Zastrzeliłaby mnie pani. Oberwałem pończochą po głowie. Zawsze od tego dostaję sińców pod oczami. - Ma pan stosowne poczucie humoru... jak pomocnik grabarza - powiedziała prawie płacząc. Odwróciłem się od światła i natychmiast skierowało się ono na ziemię przede mną. Przeszedłem obok małego coupe, zwykłego małego samochodziku połyskującego schludnie w świetle przymglonych gwiazd. Wyszedłem polną drogą za zakręt. Słyszałem jej kroki tuż za ,sobą, światłem wskazywała mi drogę. Cisza zapadła teraz zupełna, pomijając nasze kroki i oddech dziewczyny. Własnego nie słyszałem. Rozdział jedenasty W połowie zbocza spojrzałem w prawo i zobaczyłem jego stopę. Dziewczyna skierowała światło latarki. Wtedy zobaczyłem go całego. Powinienem go był spostrzec, kiedy schodziłem w dół, ale wtedy szedłem pochylony, szperając po ziemi światłem latarki w poszukiwaniu śladów opon. Moja latarka wielkości wiecznego pióra dawała krążek światła nie większy od ćwierćdolarówki. - Niech mi pani da tę latarkę - rozkazałem i wyciągnąłem rękę do tyłu. Włożyła mi ją do ręki bez słowa. Ukląkłem na jedno kolano. Poczułem przez spodnie zimną i wilgotną ziemię. Leżał na wznak tuż pod krzakiem jak porzucone ubranie, co zawsze znaczy to samo. Jego twarz przedstawiała widok, jakiego jeszcze w życiu nie oglądałem. Włosy miał ciemne od krwi, piękne blond fale były zlepione krwią i jakąś gęstą szarą mazią, jak śluzem. Dziewczyna za mną oddychała ciężko, ale nic nie mówiła. Trzymałem światło na jego twarzy. Rozkwasili ją na miazgę