Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują. Martyzel zaś podsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka. Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka, którą się wywalczyło? Już inni ją chwytają, a ci, którzy walczyli , muszą rozminąć się z owocem zwycięstwa. Więc co już wywalczone, spóźnionym okazuje się w świeżych krokach wiecznego postępu człowieczego. Gdy modlitwa Dusia o tych, co za kratami, przeminęła, gdy niewiadomy delegat okręgowy, papierami wypchany, rozpoczął sytuację światową, jak świat ten pali się i rozlatuje, i już kruszeje - Martyzel schmurzył się o straszliwą potrzebę takowych prawd, a zarazem zupełną niepotrzebę. Najwięcej zaś o ucznia swego, młodego Dusia, który płonął do tych poglądów każdym drgnieniem niedoświadczonej myśli. Gdy doszli do miejscowej sytuacji, która jest w porównaniu z wielkim poruchem świata nic - lecz która dla tych tutaj żyjących jest wszystkim, znaleźli się we właściwym wymiarze. Czyli jakoby w dolinie bez wyjścia. Zapadła cisza. Gdyż tu trza było samemu wyjść, nazwisko, imię i lata swe położyć, i los zaryzykować, i wszelką pracę zerwać?! Wypowiedział się pierwszy Supernak. Stopniowo i dosadnie, aż pobledli od tej przemowy. Wypowiedział się ofiarnym zrozumieniem krzywdy proletariatu: - Rozszerzenie nastroju rewolucji, towarzysze - zaczął. - Przemawiają tu do was w tym względzie rany i to kalectwo w pracy nabawione. Rozszerzenie nastroju rewolucji. Te rzeczy są wiadome. Ale jak? Ale kiedy? No więc wzburzenie podstaw wszelkich. I zbuntowanie stojącej a przegniłej zgody klasy robotniczej. Wdanym rozruchu, wywieszony następnie sztandar komunistyczny. Trzeba tu występować znienacka, gdy się nikt nie spodziewa. Więc mówię: atak cały musi iść przez Kanię. Od tej strony, gdzie nikt nie oczekuje. Więc w tym wypadku moje życie prywatne, familijne składam na potrzebę partii. Żywymi słowy wyłuszczył swą intrygę: żona już w tych dniach umrze, gdyż na godziny tylko jej życie obliczają. Tu wystąpi ksiądz Kania. Ujawni się, jako dziś sam to święcie przyobiecał. Trzeba sprawić, by na pogrzebie spotkały się oba obrządki, rzymski i narodowy. A znów jako dla niego, portiera, dawnego towarzysza, przyjdą też wcale licznie socjaliści... Więc niech się wypowiedzą wtedy, bez pomocy policji, przy okazji walki obu obrządków. - Każdy daje, co ma - zakończył portier spozierając na Pstrokońskiego i Machnika, o których wiedział cicho, przez dyrektora Kostrynia, że pochamrani są z panem Kapuścikiem. Którzy też, to jest Machnik i Pstrokoński, gęby wykrzywili, niby z powagi, a tymczasem szklane oko Pstrokońskiego łysnęło blaskiem śliny. Duś zmarszczył brwi: wierzył w uczciwe serce Kani. Poświęcało się tego pracownika, lecz jakież może być za małe poświęcenie w walce proletariatu?! Martyzel jak Martyzel - zawahał się całym swym ludzkim, utrapionym sensem: pomiędzy żoną swoją, w którą to uderzy, a księdzem Kanią, zawiedzionym w nadziei na tutejszego człowieka. Rozstrzygła wszystko twarz delegata Okręgu, schodzona i zgadana, a pod sznurek równiutko kłapiąca, że dobrze, że ta rzecz zostaje na naradzie przyjęta. Trwało dobrych dwadzieścia minut, a może więcej, nim się jeden za drugim wymknęli i rozeszli po cichu w różne strony. Supernak, jak przystało na gospodarza "punktu", wchodził, myszkował i niby znaki dawał, czy można, czy nie można i czy jest droga wolna. Gdy wrócił nareszcie do izby, przetarł oczy raz, drugi i trzeci: wszystko jest po dawnemu. Nie zanosiło się nigdzie na nic nadzwyczajnego. Wiatr prządł się wkoło domu, a wewnątrz cisza. Portier dosłuchiwał się w ciszy, nie wiedział czego? Czego? - Gdzież to Buruś? - spytała chora. - Buruś? Poleciał z Lenorą. - Po tych słowach przeraził się Supernak i tak trwał dalej pośrodku cichej izby. - Nasz ksiądz zostawił piwo - szepnęła Supernaczka. Nie to chciała powiedzieć. Może to, lecz zarazem nie to. Słyszała przecie wszystko, co mówili w muzeju o Kani i pogrzebie, i śmierci. Zsuwało się to teraz na bok i wciąż dalej, i na bok w łagodnym powabie cichych głosów szycia: jak siedziała tu kiedyś przed oknem, przy doniczkach z kwiatami, jak szyła i dobrze zarabiała, nim mąż wrócił z galmanów. A gdy wrócił, znów ją pognał na kamieniołomy, już wtedy taką chorą. W rozmyślaniu o kochanej przeszłości weszły znów słowa męża: - Wiem, że to ksiądz zostawił. Podebrawszy się nagle na łóżku: - A skąd wiesz, kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? - Rozpłakała się. Nie łzami nawet, a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli. I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: - Nic nie szykuję. Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!! Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego. - Więc to Kanię wydałeś komunistom? - Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć. - Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! - które to słowa wybuchły strasznym żalem