Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wie również, że teczka nie może zawierać informacji o motywach lotniskowych eskapad. Pije więc spokojnie, potem odstawia kubek i cierpliwie czeka na moją kompromitację. Zamykam teczkę i odzywam się współczującym głosem: – Nie zdawałem sobie sprawy, i nigdy bym w to nie uwierzył, że istota ludzka, tak inteligentna i oczytana, znająca tak świat, może odczuwać podobną... samotność. Nagłym szarpnięciem odrzuca do tyłu głowę, kuli się cały, jakby chciał się przede mną schować. Jego oczy zwężają się jakby w straszliwym bólu. Trafiłem. Moje własne uczucie jest stopem podniecenia i litości. Patrzę na niego i podniecenie się ulatnia, wytapia. – Nie jeździł pan na lotnisko w celu spotkania się z jakąś konkretną osobą. Dziwnym zbiegiem okoliczności bywał pan tam w porach przylotów z Madrytu i Rzymu. Latynosi są ludźmi emocjonalnymi... przyglądał się pan witającym... Rodzicom tulącym dzieci... Dzieciom obcałowującym rodziców... dziadków... Obejmujących się mężów i żony... i kochanków. Co tydzień przez krótką chwilę, był pan, Peabody, u samego wlotu na ścieżkę uczucia i miłości... Siedział pan i patrzył na objęcia i pocałunki. Chwilami płakał pan z radości. Nigdy nie odwiedzał pan sali odlotów. Nigdy nie poszedł pan oglądać łez smutku... Pochylił głowę, spogląda w przestrzeń i między chudziutkimi kolanami. Żaden artysta, największy nawet rzeźbiarz, nie potrafiłby oddać głębi tej melancholii. – Peabody...! Podnosi głowę, jego oczy są ranami duszy. – Peabody, który wie wszystko, który nawet wie, w jaki sposób należy uporządkować byt ludzkiego gatunku, który jest tak silny i zahartowany, że nikogo wokół siebie nie potrzebuje! Pan! Musiał pan zakradać się chyłkiem w obręb aury miłości ludzi zupełnie sobie obcych. Niby zwierzę, które kryjąc się w nocnym mroku podkrada się do ognia płonącego ogniska, chociaż się go boi, by odczuć tak potrzebne mu ciepło. Jeszcze niżej opuszcza głowę. Odpycham fotel i wstaję. Powolutku obchodzę biurko i staję obok zmiażdżonego człowieka. Jest jak skamieniały. Nie mogę dostrzec jego oczu. Kucam koło niego. On obraca w końcu głowę i widzę błaganie w oczach. Błaganie jest skierowane nie do mnie, chociaż o mnie chodzi. Błaganie, bym w ogóle zniknął. Bym został unicestwiony, rozpłynął się w powietrzu. A może błaganie o coś zupełnie innego? Jego dłonie spoczywają na kolanach. Kładę na nich moją dłoń. Pod wysuszoną skórą wyczuwam poszczególne kości. Mijają sekundy. On tkwi bez ruchu. Dławiącym szeptem pyta: – Jak... Skąd pan to wie? Jakże mógł się pan tego dowiedzieć? Nie mam na to prostej odpowiedzi. Doszedłem do takiego wniosku i do tego skrawka wiedzy drogą nie prowadzącą przez żaden system logiczny. Tak, logika nie miała z tym nic wspólnego. Jak odgadłem? Zdaję sobie sprawę, że po prostu okazałem się zdolny do myślenia tak, jak myślał on. Musi być coś we mnie, co posiada i on. Odgadłem, ponieważ mimo diametralnych różnic, które nas przeciwstawiają, mamy obaj uderzająco podobne rdzenie naszej osobowości. Wyjaśniam mu. – Zgadłem chyba jedynie dlatego, że muszę posiadać tę samą zdolność odseparowywania intelektu od emocji. Potrafię podsycać ogień jednego, a wygaszać drugiego. Pan doprowadził tę umiejętność do absolutnej perfekcji, ale i do skrajności. Ale ma pan ponad dwakroć moje lata, odbył pan znacznie dłuższą drogę życia, powoli wypalały się uczucia, wreszcie wygasł pożar, w popiele skrzą się tylko iskierki. To, co się z panem stało, przeraża mnie. Jeśli przytrafiło się panu, może przytrafić się i mnie. Spoglądam w twarz Peabody’ego. Nie zmieniła wyrazu. Ale on równie dobrze jak ja wie, co się stało. Właściwie od samego początku zakładałem, że osiągnę rezultat, który osiągnąłem. Założyłem, że przebiję tę jego skorupę i pokażę mu, co pod nią jest. Osiągnąłem wielki sukces. Błyskotliwy. Tylko że inny od oczekiwanego: rozbijając jego skorupę, rozbiłem własną. Czy miał z tym coś wspólnego wpływ Inez na mnie? Muszę czym prędzej stąd odejść i wszystko przemyśleć w samotności. Wyciągam dłoń i podnoszę się. – Wrócę tu, Peabody, za dwa dni. Do tego czasu niech pan zastanowi się nad jedną rzeczą. Czy człowiek, który przez lata zagłusza swoje prawdziwe pragnienia i pokazuje światu fałszywą twarz, nie wyznaje przypadkiem również fałszywej filozofii, wykoślawionej podobnie jak i jego naturalne skłonności? Niech pan to dobrze przemyśli. Porozmawiamy o tym następnym razem. Spoglądamy na siebie. Wstaje z lekkim uśmieszkiem na ustach. Odchodzi. Już przy drzwiach celi obraca się i mówi: – Zrozumienie to jedno, Calderon. Wykorzystanie tego w celu wyciągnięcia informacji to zupełnie inna sprawa. Dobranoc! Zamyka za sobą drzwi celi. Idę przez teren ambasady i zastanawiam się, kiedy powinienem użyć ostatecznej broni, instrumentu, który go ogłuszy, zdewastuje. Peabody już właściwie dojrzał. Może przy najbliższym spotkaniu? Następnym po nim? Decyduję się na to drugie. A teraz niech sobie przez dwa dni porozmyśla w samotności. Długo czekałem na tę ostatnią rozgrywkę. Oczekiwałem jej z niecierpliwością, rozsmakowywałem w jej przewidywaniu