Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ale cze- mu "nasza" strona tego nie reklamuje, trudno pojąć. Dziś jednak nie by- ło ani słóweczka o Korei, a w ogóle radio amerykańskie słuchane jak Ewangelia przez miliony głupców polskich tchnie rozkładem i klęską. A już ordynarność i trywialna głupota "Głosu Ameryki" przerastają wszystko, co można sobie jako upadek polityczny i kulturalny wyobra- zić. Wobec tonu i sensu wszystkiego, co ta sławetna stacja mówi, nasze 304 Zll - Dzienniki, t Z 305 łgarstwa i propagandy bledną. To wszystko coraz częściej każe mi się pytać: Czy ta strona nie jest nocą z widokami na dzień. Czy tamta nie jest nocą sans bout'? ' S a n s b o u t (fr.) - bez kresu 9 VI 1952. Poniedziałek Zimny niemiły dzień. Jak co dzień rozgrzewamy się robotą w ogro- dzie, ale to jest obosieczna metoda, bo na zimnym wietrze, zgrzane, przeziębiamy się i obie z Anną kaszlemy już jak owce, kichamy i wy- cieramy nosy. Dziwne to mieć i kochać ojczyznę, do której tylu właści- wości niepodobna się przyzwyczaić - od klimatu począwszy, na psychi- ce rodaków skończywszy. To doprawdy w całym znaczeniu tego słowa miłość nieszczęśliwa. Napisałam dziś trochę listów i tych notatek, ale wciąż jeszcze nie za- brałam się do powieści. Jestem niekontenta z siebie, czuję, że już wypu- szczam życie z rąk. Słuchaliśmy dziś znowu tej "Wolnej Europy", aż śmieszne, jak obie wrogie strony używają na wszystko tych samych słów. Ciekawe, którą najwyższa instancja czasu osądzi jako bardziej się załgującą. Prawdą jest tylko, że to wszystko przywodzi konkretnego, żywego człowieka do desperacji. A źle jest z takim uporem przywodzić człowieka do despera- cji. Piszę te notatki mechanicznym ołówkiem przywiezionym mi przez Annę z Berlina. Jest świetny, lepszy od wszystkich wiecznych piór, ża- łuję, że nie przywiozła mi ich kilku albo kilku zapasowych sztyfcików. 11 VI 1952. Środa Przyjechała Wawa po resztę rzeczy i żeby załatwić jeszcze swoje sprawy lecznicze w ubezpieczalni. Nie zrobili jej na umówiony czas analiz ani lekarstw, mimo że jutro wyjeżdża. Wreszcie jedna z pielęg- niarek ubezpieczalni zapytała czekającą Wawę, czy nie ma czasem cu- kierka, bo ją "okrutnie ćmi w żołądku". Wawa cukierka nie miała, ale miała bułkę z kawałkiem kaszanki. Zaproponowała urzędniczce, że mo- że by to jej dobrze zrobiło, gdyby to zjadła. Tamta chciwie przyjęła buł- kę i natychmiast z wyskokiem wszystko załatwiła. Wydała analizy i na- 306 wet lekarstwa, i to w podwójnej ilości. Była po prostu głodna. Oto sym- ptom naszych czasów. Groźny ! Po południu trochę piszę, wieczorem ulewa. Przed snem długa roz- mowa o naszej niemożności pełnego porozumienia się ani z jedną stro- ną, ani z drugą. Obie beznadziejnie błądzą. Ale z obu beznadziei mniej beznadziejne są chyba błędy komunistów, choć i one są wystarczające, aby zniszczyć ludzkość przez mordercze jej zanudzenie i stworzenie at- mosfery nie do życia. Gdyby istotnie dopuszczono do głosu prawdę, można by mówić i pisać wiele rzeczy o dzisiejszej epoce i z pełnym dla niej współczuciem. Ale według recepty "socrealizmu" nie napisze się o niej nic godnego uwagi. O dwunastej gaszę światło ze strachem, czy uda mi się spać. 12 VI 1952. Czwartek. Boże Ciało Mimo zakazu procesji, ołtarzów itp. obrzędów (samo święto zacho- wano) cała ludność Karłowic manifestacyjnie od rana do wieczora ciąg- nie to do kościoła, to z kościoła. Tulcia, której religijne wychowanie jest w ręku pani Marysi, od trzech dni żyje "próbami sypania kwiatków" i samym ich już oficjalnym sypaniem w procesji dookoła kościoła. Bra- towa Anny ubrałają w tym celu w białą sukienkę i pończochy, rozpusz- cza jej włosy, robi jej z gałązek asparagusa wianek na głowę. Zrobiła jej też koszyczek do płatków kwiatowych, cały obszyty białym jedwabiem. I tak świętują to wszystko w klasztorze Franciszkanów, o którym powia- dają, że to gniazdo antypolskiej konspiracji niemieckiej. Zakonnicy to autochtoni, a wszyscy autochtoni tutejsi to krypto-Niemcy, z nieliczny- mi wyjątkami, które Polska też już potrafiła sobie zrazić. 17 VI 1952. Wtorek Tulcia od kilku miesięcy przyjaźni się w romantyczny i namiętny sposób z pięcioletnim Wojtkiem, synkiem sąsiadów, których ogród od- dzielony jest od ogrodu Anny siatką z grubego drutu. Otóż dzieci długo rozmawiały ze sobą przez siatkę, aż wreszcie rozplotły tę siatkę, zrobiły w niej dziurę, przez którą odtąd do siebie chodzą, bawiąc się na prze- mian w ogrodzie Wojtka lub Tulty. Miłość między tym dwojgiem jest niesłychana. Tulcia zapomniała dla Wojtka - i Piotrusia Parandowskie- go, i Kasi Żukrowskiej, swojej największej dotąd przyjaźni. Otóż 307 Warszawa. 20 VI 1952. Piątek Rano do Związku na plenum. Tłumy obcych twarzy i postaci. Po gładkim i pełnym wywalania otwartych drzwi referacie Putramenta i dwu przemówieniachr [...] - obu bardzo złych - doczekawszy się prze- rwy pojechałam z Anną do domu. Jak słuchać tej walki ze schematyzmem, sztampą i sloganem za po- mocą niczego innego jak właśnie schematyzmu, sztampy i sloganów in- nej tylko marki - odbiera to zupełnie chęć do dalszej pracy twórczej, rę- ce po prostu opadają, chwyta rozpacz i bezsilność, że niczym tym lu- dziom nie można pomóc w dziele - zasadniczo słusznym - które chcą zbudować; nic im nie można wytłumaczyć. Ale po żadnym plenum nie czułam się tak źle jak po tym - popadłam w zupełną crise nerveuse - do czego przyczyniło się jeszcze i to, że zawsze jeszcze wielkim wstrząsem jest dla mnie powrót na Polną bez St. Ciągle noszę tę śmierć w sobie, ciągle nią jestem zarażona. To dziwne i straszne. Żadna ze śmierci mo- ich bliskich nie była tak naturalną jak ta, a żadna nie była dla mnie rów- nie potężnym, po prostu zabójczym ciosem. Każdy ból wracał jak rwa- nie zagojonej rany, a ten jest jak rana ropiejąca i zatruwająca dzień w dzień organizm, aż już nie wiem, co z sobą robić. w dniu naszego wyjazdu Tulcia raptem się zbuntowała i oświadczyła, że nie chce już "sypać kwiatków", co z nakazu "cioci Marysi" robi co dzień przez oktawę Bożego Ciała