Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Mamuśka czerpała napięcie mioelektryczne z akumulatora, a w miarę jak mięśnie wyczerpywały zapas glukozy, uruchomienie wymagało coraz to większej mocy. Jej ruchy stawały się coraz bardziej kurczowe. Kondensator chłodziwa rozgrzewający się pod moimi stopami wykorzystywał już prądnicę furgonetki do granic wytrzymałości. Przejeżdżaliśmy wzdłuż nie kończących się osiedli, z autostrady na autostradę, aż wreszcie zjechaliśmy i zatrzymaliśmy się przed staroświeckim budynkiem z pruskiego muru, nie różniącym się niczym od wszystkich innych na kontynencie północnoamerykańskim. - Tu mieszka Jorg - oznajmił chłopiec-pająk. - Ma to, czego szukacie. Laurie i ja wysiedliśmy. Chłopiec-pająk przechylił się nad przednim siedzeniem i nacisnął jakiś guzik na tablicy rozdzielczej. - Chcesz, żebym zabrała ciebie i kolegów na pizzę? - odezwał się wesoło głośnik. Westchnął. - Jasne, mamo. Doskonały pomysł. Furgonetka ruszyła z kopyta zostawiając nas na cichej ulicy. Laurie podeszła do drzwi frontowych i pchnęła je. Otworzyły się, ukazując ciemne wnętrze. Wszystkie okna na zewnętrznej ścianie były atrapami, przyczepionymi do fasady, żeby nie odróżniała się od pozostałych. Śmierdziało tu paskudnie. Rozkład i gnicie. Brnęliśmy w mroku. Dywany pod naszymi stopami były grube i wilgotne. Ściany pokrywały pajęczyny i pleśń. Słaba poświata dobiegająca z góry schodów wskazała nam cel wędrówki. Przegniłe deski schodów skrzypiały złowieszczo pod naszym ciężarem. - Jorg? - odezwała się Laurie. - Tutaj. - Głos zabrzmiał zaskakująco głęboko i energicznie. - Dotarliście na miejsce. Jorg siedział na środku pokoju, zapewne na fotelu, którego jednak nie było widać. Mimo woli poczułem fascynację. - Używasz zastrzyków soli fizjologicznej i neutralnych rozciągaczy silikonowych? - spytałem. Jorg zrobił urażoną minę. - Ależ skąd. Wszystko jest naturalne. I żadnej stymulacji hormonalnej. Pokój był pełen skóry, fałd za fałdem. Głowa Jorga tkwiła na szczycie ciała niczym osełka masła na stosie naleśników. Powierzchnia była niewiarygodna. Na suficie zauważyłem wyloty pryszniców, które nawilżały to wszystko i utrzymywały w czystości. Stąd pochodziła wilgoć przenikająca cały dom. Jorg zapewne od lat nie był w żadnej jego części poza tym pokojem. - A zatem tylko przybieranie i tracenie na wadze. - No cóż... - Jorg wyglądał na nieco zażenowanego. - Musiałem uciec się do odsysania. Odchudzanie trwa za długo, skóra kurczy się... - Nie, nie, oczywiście - pospieszyłem z uspokojeniem. - To jest uważane za naturalny zabieg, można by to pokazywać. Myślałeś kiedyś o tym? Uśmiechnął się, zadowolony z zainteresowania. - Pokazywać? Nie. To moje prywatne hobby. Coś, co dzielę tylko z grupką przyjaciół. Skóra była niewiarygodna. Nigdy nie zetknęła się z wysuszającym działaniem słońca, pozostała więc blada i jędrna, bez śladów napinania czy jakichkolwiek blizn. To musiała być ciężka praca. Przybrać na wadze trzysta funtów, żeby naciągnąć skórę. Odsysanie tego tłuszczu, spinanie fałdów skóry, żeby jej część znów się naciągnęła. Powrót do wagi, rozciąganie spiętych obszarów. Znowu odsysanie i spinanie skóry... to wymagało cierpliwości, poświęcenia, całkowitego braku zainteresowania innymi istotami ludzkimi. Gdyby Jorg tylko zechciał, mógłby zostać mistrzem. Wyobraziłem sobie jak stoi na obrotowej estradzie niczym tort na wystawie cukierni, w świetle reflektorów, wśród wiwatów zgromadzonego tłumu. Może uda mi się go przekonać, zostać jego menedżerem... - To jest to? - odezwała się Laurie wskazując na dwie plątaniny domózgowych kabli zwisające nad popękanymi plastikowymi krzesłami biurowymi. - Tak - odpowiedział Jorg. - To przyszłość pakerstwa. Wirtualna siłownia. Usiądźcie. Usiedliśmy i poczuliśmy, jak kable zaciskają się nam na głowach. Wojna nuklearna zmieniła powierzchnię Ziemi w lśniące czarne szkło, które błyszczało w promieniach słonecznych. Nic tu nie rosło. Laurie i ja prześlizgiwaliśmy się po tym na gigantycznych łyżwach. Przed nami teren wznosił się w łańcuch górski. Góry Skaliste? Trudno powiedzieć. Też były stopione. - Hej, Laurie - odezwałem się. - Nie podoba mi się tu. Była tuż przede mną. Miała śliczny tyłek, gdy tak wspinała się po zboczu. Odwróciła się do mnie z uśmiechem. - Co z tobą, Gustav? To wspaniałe. - Chcę przerwać. - Zaczynałem już tracić oddech na tym zboczu. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Popatrz za siebie. Popatrzyłem. Po zboczu za nami, coraz bliżej, wspinało się coś, co wyglądało jak banda szkieletów. Miały utkwione w nas rybie oczy, a ich ostre zęby ociekały śliną. To wszystko było symulacją, nie działo się naprawdę. A mimo to czułem przerażenie. Wspinałem się za Laurie. Mila za milą przemykały pod naszymi łyżwami. Powietrze paliło mnie w płucach. Nogi, pośladki i krzyże bolały niemiłosiernie. A szkieletowi chłopcy nie przerywali pościgu. Pod tym grubym szkłem nie było pusto. Pozostałości domów, czasem kości. W pewnym momencie rozpoznałem dżipa ze stopionymi oponami i wiszącymi luźno bieżnikami. W środku wciąż ktoś siedział... Nasi prześladowcy zaczęli rzucać maleńkimi nunczakami o ostrzach jak brzytwy. Większość chybiała celu i odbijała się z brzękiem od szkła, ale jeden wbił mi się w łopatkę zalewając plecy krwią. Inny trafił w ucho Laurie. Po kilku minutach miała całe ramię w krwi. Nawet nie zwróciła na to uwagi. Wreszcie wydostaliśmy się na przełęcz i zaczęliśmy zjeżdżać po nie kończącym się stoku z gładkiego szkła. Pędziliśmy szybciej i szybciej, nie będąc w stanie zatrzymać się ani nawet zwolnić. Laurie, która przez cały czas mnie wyprzedzała, krzyczała z radości. Pędziliśmy z prędkością jakichś pięćdziesięciu mil na godzinę, a może szybciej. Krajobraz pozbawiony był charakterystycznych cech, po których można by ocenić odległość. Z tyłu pozostały tylko ogromne stopione góry, przed nami zaś rozciągała się nieskończona szklana równina. Szkielety zsuwały się bezgłośnie po zboczu za nami. Upadłem na ziemię rzygając. Laurie wyrwała kable z głowy i pochyliła się nade mną. Z jej ucha nadal ciekła krew. - To jest to - powiedziała. - To jest przyszłość. - Ejże - odpowiedziałem. - Mnie się to wcale nie podobało. Patrzyła na mnie z góry, z rosnącą pogardą. Nigdy więcej mnie nie dotknęła. WYBIEGAM przed Laurie na skróty, przeskakując nad nogą Purchawki. Ogromna zdeformowana rzepka porusza się i odrzuca mnie na bok, twarzą na śliskie od potu maty zapaśnicze. Na szczęście, pot jest tylko roztworem gliceryny w elektrolicie, rozpylonym dla lepszego efektu. Ścieram go z policzka. Maty pochodzą z sal gimnastycznych szkół w Indianie i w Iowa i zostały wygniecione przez pokolenia karmionych kukurydzą osiłków ze środkowego zachodu, usiłujących się wzajemnie przygwoździć