Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Może ty i jesteś oberżystą, mimo wszystko – Hunnar popatrzył lekceważąco na intruza – chociaż mnie bardziej przypominasz skalnego robaka. – Jego wzrok opadł ku stopom tamtego. – Ale ten obślizgły ślad, który się za tobą ciągnie, prowadzi od drzwi, a nie od pomieszczeń na tyłach. Obrażony obywatel zrobił krok w tył wyciągając równocześnie miecz i ciął w dół. Hunnar wciąż jeszcze kołysał się na tylnych nogach krzesła. Kiedy ostrze opadało, odepchnął się od podłogi. Potężne oparcie krzesła uderzyło w brzuch napastnika, który potykając się poleciał do tyłu. Ethanowi udało się wysunąć zza stołu i wyciągnąć własną broń. Ważyła więcej niż kartometr, ale w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy musiał nauczyć się posługiwać nowymi metodami perswazji. Nie zwrócił uwagi na trana, który prześliznął się za ich plecy, ale dal Jagger go widział. Niedoszły morderca wpadł na Hunnara, na oślep szarpiąc pazurami sztylet giermka, który mu sterczał między oczami. Hunnar się zachwiał. W tym momencie chyba wszyscy obecni w tawernie rzucili się na nich. Lodowe miecze i topory z kości i metalu waliły jak cepy w nowo przybyłych. Ethan znalazł się na podłodze, usiłując uchylić się przed lancą, którą dźgał w jego kierunku jakiś krzepki klient. Przeturlał się i żeleźce lancy wykrzesało iskry z brukowanej podłogi. Trzymający lancę napastnik usiłował właśnie unieść broń do następnego uderzenia, kiedy w twarz trafił go stół. Rzuciwszy stołem September zaczął mocować się z olbrzymim tranem, towarzyszem tego, który obsypał ich zniewagami. Przeogromna, kościana maczuga zawarczała w powietrzu, September zwinnie uskoczył jej z drogi. Maczuga wyrwała z drewniane go przepierzenia kawałek wielkości głowy. Teraz przyszła kolej na Septembra, który potężnie zdzielił swojego przeciwnika-kocura w brzuch. Olbrzym stęknął zaskoczony, ale nie upadł. Podniósł maczugę nad głowę, a wyraz jego twarzy zmienił się z rozjuszonego na mocno ogłupiały. September podniósł kolosa o lekkich kościach w powietrze i przerzucił przez pół tawerny. Milliken Williams, który aż nadto orientował się, jak wielką wykazuje nieudolność przy walce wręcz, przycupnął przy przepierzeniu i robił, co mógł, żeby na siebie nie zwracać uwagi. Ethan uchylił się przed ciosem miecza, złapał atakującego go trana za kark i oderwał od podłogi. Tran mocno uderzył w ścianę i bezwładnie osunął się na ziemię. Niezorganizowana grupa atakujących, napotykając z jednej strony na niespodziewanie silnych ludzi o ciężkich ciałach, a z drugiej na fachowe umiejętności Hunnara i jego giermków, popadła w tarapaty. Odór krwi zaczynał zbijać z nóg. Ethan zablokował ręką uderzenie szerokiej szabli, poczuł jak drgania przenoszą się aż do mięśni w jego ramieniu. Starając się włożyć w cios całą swoją masę, zamachnął się mieczem nad głową i w dół. Jego przeciwnik odparował, ale siła uderzenia wytrąciła mu ostrze z ręki. Ukląkł i złapał broń, zanim Ethan zdążył uderzyć po raz drugi. Ale zamiast podjąć przerwany atak, wycofał się i zaczął szukać pomocy. Ze wszystkich jednak walczących najbardziej skuteczny okazał się nie September, nie Sir Hunnar, czy którykolwiek z rozjuszonych obywateli, tylko oberżysta z tawerny. Z krokwi zwisał krąg czarnego, kutego żelaza, który podtrzymywał osiem dużych lamp olejnych. Kiedy September wyrwał go z sufitu i zaczął wymachiwać nim jak bronią, właściciel zdecydował, że dość tego finansowego szaleństwa. Kandelabr był z metalu, stanowił więc najcenniejszą część wyposażenia tawerny. Nie mógł pozwolić, żeby go połamano czy pogięto. Ryzykując życiem, rzucił się w wir walki i wynurzył się bez jednego zadraśnięcia po drugiej stronie. Walka trwała jeszcze tylko kilka minut, dopóki z godnym podziwu pośpiechem oberżysta nie zlokalizował grupy konstabli. Jeden z walczących, który znalazł się w pobliżu drzwi, poinformował pozostałych, że zbliża się to niebezpieczeństwo i wtedy splątani zapaśnicy w jednej chwili porozdzielali się i zaczęli szukać bezpiecznych sposobów opuszczenia gospody. – Kuchnia! – krzyknął Hunnar. – Dlaczego? – chciał wiedzieć Ethan. – Przecież to nie my zaczęliśmy. Jakaś ręka popchnęła go do drzwi. – Policja jest zwykle wszędzie taka sama, mój chłopcze. Najlepiej jej unikać, jeżeli tylko się da. Popędzili przez cuchnącą kuchnię i znaleźli się w alejce z lekka przyprószonej śniegiem. Idąc za przykładem Hunnara przebiegli kawałek na lewo, potem zwolnili. – Dlaczego zwalniamy? – Ethan obejrzał się wyczekująco, ale w wąskim pasażu nie było widać śladu pogoni. – Jesteśmy wciąż stosunkowo blisko tawerny. – Na tej drodze z pewnością nie będą nas szukali, przyjacielu Ethanie. – Hunnar dyszał miarowo, był bardziej zasapany niż ludzie. – A czemu nie? Hunnar wskazał na powierzchnię, po której szli. Szponiastą łapą odsunął na bok bladą, białą warstewkę śniegu, spod której ukazały się kamienne bloki. – Nie ma tu ścieżki lodowej. Żaden spieszący się tran nie zszedłby z szybkiej ścieżki lodowej. Ten pomysł ty mi nasunąłeś. Nie zwykliśmy myśleć o „uciekaniu” w sposób, który dla was jest czymś naturalnym – dodał. – Tranowie nie chodzą ani nie biegają tam, gdzie mogą szifować. Lokalne władze nie pomyślą o tym i będą ścigały tych, którzy wybrali lodowe ścieżki. Szli dalej wzdłuż brukowanej alejki, aż doszli do szerszej drogi. Tam wmieszali się w zwykły ruch uliczny. Od tranów, którzy krzątali się dookoła, odróżniały ich tylko dręczące myśli, a te myśli ukrywali równie starannie, jak swoją splamioną broń. Kiedy znaleźli się z powrotem na pokładzie Slanderscree, marynarze i żołnierze stłoczyli się pospiesznie naokoło dal Jaggera i Budjira, krytycznie przyglądając się ich lekkim ranom i przez cały czas wypytując o walkę. Hunnar i trójka ludzi odsunęli się od nich w stronę poręczy i wpatrzyli się znowu w niewinny krajobraz portowy. – Zaatakowali nas. – To dosyć oczywiste, Millikenie. Nauczyciel potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową. – Nie, nie... nie stwierdzam jeszcze raz tego, co oczywiste