Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wyszukała brezentową torbę, jakieś nic nieznaczące w tym momencie drobiazgi, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że czyni to z jednego powodu - aby stało się zadość wyobrażeniu Małgorzaty o podróży, o ekwipunku przemieniającym człowieka w uczestnika niechcianej wyprawy. Hildegard posunęła się nawet do tego, żeby wygrzebać z czeluści szafy grubą, wełnianą kapotę Fritza i opatulić ją z jakąś przekorną odmianą czułości, nadając jej kształt pokaźnego pakunku. Jednakże nie opuszczała jej głęboka pewność, że te wszystkie zabiegi są absolutnie niepotrzebne. Niczego nie była równie pewna, jak tego właśnie. Nachodziło ją jednak wspomnienie zapłakanej twarzy Małgorzaty, a świadomość, że jej łzy były prawdziwe, sprawiała, że serce Hildegard to topniało, to kamieniało. Na zmianę. Hildegard przygryzała wargę ponieważ czuła się nieswojo wobec tych wszystkich, którzy już wyjechali. To wszystko powinno się odbywać inaczej, wiem - myślała jakaś część Hildegard powinnam tu oto stać w deszczu nienawiści, złorzeczenia, z gardłem zasznurowanym na supeł i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Dokładnie tak, jak wyobrażałam to sobie wcześniej. Wtedy gdy odjeżdżali Stolzowie, Millerowie, Hannelore i inni. Nikt jednak nie powiedział Hildegard, skąd brać nienawiść, kiedy serce stopniało już dawno. Przecież stało się to tak niepostrzeżenie, bez jej udziału. Nikt nie rozgrzeszył jej, mówiąc, że z tym sercem można jedynie cierpieć, bo niczego innego takie serca już nie potrafią. W ciszy przerywanej tykaniem zegara Hildegard pakowała przypadkowe części garderoby, brała do ręki przedmioty, tylko pozornie podejmując decyzje co do ich losu, jako że jej wyborem kierował nawet nie kapryśny przypadek, ale zupełny brak zainteresowania dla tego wszystkiego. W efekcie w brezentowej torbie obok dwóch łyżek, tarki do warzyw, pudełeczka na nici, dwóch sitek, pięciu lnianych ściereczek do naczyń, dwóch par spodni Johanna, z których ten wyrósł jeszcze przed wyjazdem, sukienki letniej, jaką Hildegard ostatnio założyła sześć lat temu, metalowego pudełka, w którym Fritz przechowywał fajkę i woreczki na tytoń, kapy na łóżko, znalazła się i książka Williego do matematyki, i prawidło do butów, należące do dziadka Fritza, do ojca Fritza i wreszcie do samego Fritza, i parę innych przedmiotów, zastygłych w oburzonym zdziwieniu z powodu swego niespodziewanego i obraźliwego towarzystwa. Nieobecna myślami Hildegard omiatała wzrokiem ściany i kiwała głową nad losem Domu, który niebawem miał zostać osierocony, nad swoim własnym losem, który chciał ją - wyrwaną z kolein - nieść, nie wiadomo gdzie i po co. Pieszczotliwie wodziła oczyma wzdłuż futryn drzwi, obrysowywała prostokąty okiennic, towarzyszyła spojrzeniem wędrówce kropli wody spływającej po stromiźnie kuchennego zlewu, muskała dłonią blaty stołu i kredensu. Może to dziwne, ale nie myślała nic. Nie potrafiła myśleć. Jedyne, co było jej dane, to odczuwać ból tak mocno i głęboko, że zmieniła się w żywą ranę, a jej nerwy dygotały w absolutnej pewności, że ta rana nie zabliźni się nigdy. Zgodziłaby się na wszystko, byleby tylko móc zostać. Zgodziłaby się na to, aby zamieniono ją w ptaka albo w mysz, albo w muchę, albo w kołek w płocie, albo w cokolwiek - tylko po to, aby wszystko inne mogło pozostać na swoim miejscu. Zgodziłaby się na wszystko, byleby tylko wszystkiego za sobą nie zostawiać. Nie zamykać drzwi na zawsze. Na zawsze. Tak jakby dopiero teraz dotarła do niej nieuchronność tego, co ma nastąpić - gorączkowo i w pośpiechu, niemalże w obawie, że ktoś wepchnie jej myśli z powrotem do głowy - Hildegard zaczęła żegnać Dom. Żegnaj - szeptały myśli Hildegard - żegnaj mój piękny, mój jedyny i dzielny. Moja skało i moja kołysko. Moja wyspo. Mój lesie otulony miękkim zawojem ciszy. Chroniłeś mnie i Fritza, i dzieci, kiedy były małe, maleńkie. Pozwalałeś cieszyć się porankiem i nie bać się nocy. Przechowywałeś dla nas w swym wnętrzu ciepło, które grzało