Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Czym ją zająć? - Duniaszka wytarła rożkiem chustki oczy i poprosiła: - Zajdź do nas, pogadaj z nią, zawszeć to jej ulży. Czego masz od nas stronić? - Zajdę któregoś dnia, bez ochyby zajdę! - Ja jutro, musi być, na pola pojadę. Sprzęgłyśmy się z babą Anikuszki, chcemy choć ze dwie dziesięciny pszenicy zasiać. A ty nie myślisz siać dla siebie? - Jaka tam ze mnie siewczyni - niewesoło uśmiechnęła się Aksinia. - Nie ma czym, no i nie ma po co. Mnie samej mało trzeba, przeżyję i tak. - O twoim Stepanie coś słychać? - A nic - obojętnie odpowiedziała Aksinia i niespodziewanie dla siebie rzekła: - Ja tam po nim bardzo nie usycham. - Wyznanie, które jej się przypadkiem wyrwało, zmieszało ją, więc pokrywając zmieszanie, pośpiesznie zakończyła rozmowę: - No, żegnaj, dziewuszko, pójdę posprzątać w kureniu. Udając, że nie spostrzegła zdenerwowania Aksinii, Duniaszka powiedziała patrząc w bok: - Poczekaj troszkę, chcę ci coś powiedzieć. Czy nie pomogłabyś nam w robocie? Ziemia przesycha, boję się, że nie damy sobie rady, a Kozaków w całym chutorze dwóch zostało, i to kaleki. Aksinia chętnie się zgodziła i zadowolona Duniaszka poszła wszystko przysposobić. Cały dzień gorliwie przygotowywała się do wyjazdu w pole: przy pomocy wdowy Anikuszkowej przesiała ziarno, jako tako poprawiła brony, nasmarowała koła arby, wyrychtowała siewnik. A wieczorem nabrała w chustę oczyszczonej pszenicy i zaniosła ją na cmentarz, posypała mogiły Petra, Natalii i Darii, żeby rankiem zleciały się na rodzinne mogiłki ptaki. W swej dziecięcej prostocie wierzyła, że wesoły szczebiot ptasi zmarli usłyszą i to ich uraduje... * * * Dopiero przed świtaniem ustalała się nad Donem cisza. Głucho bulgotała woda w zatopionym lesie, obmywając bladozielone pnie topoli, miarowo kołysząc wystającymi z wody wierzchołkami młodych dębczaków i osiny; szeleściły nachylone prądem wiechy oczeretu na zalanych jeziorach; na rozlewisku, na głuchych łachach, tam gdzie woda z roztopów, odbijając w sobie przyćmione światła gwiaździstego nieba, stała nieruchoma, jak urzeczona - ledwo dosłyszalnie nawoływały się kazarki, sennie pogwizdywały kaczory cyranek i z rzadka dźwięczały niczym srebrne trąby głosy nocujących na przestronnych miejscach przelotnych łabędzi. Czasami plusnęła w mroku żerująca na szerokiej toni ryba; po wodzie usianej złotymi pobłyskami daleko toczyła się chybka fala i słychać było ostrzegawczy krzyk zaniepokojonego ptactwa. I znowu cisza ogarniała Don. Ale z brzaskiem, gdy ledwie zaczynały różowieć kredowe odnogi gór, podnosił się niżowy wiatr. Zwarty i mocny, dął pod prąd. Na Donie pagórzyły się sążniste fale, wściekle kotłowała się woda w lesie, jęczały kolebiące się drzewa. Wiatr ryczał cały dzień i cichł głęboką nocą. Taka pogoda trwała kilka dni. Nad stepem zawisła bzowej barwy mgiełka. Ziemia przesychała, zatrzymała się we wzroście trawa. Gleba z każdą godziną coraz bardziej obsychała, a na polach chutoru Tatarskiego prawie nie było widać ludzi. W całym chutorze zostało trochę starców, z odwrotu przyszli do domu Kozacy niezdolni do pracy, chorzy, z odmrożeniami, w polu pracowały tylko kobiety i wyrostki. Po opustoszałym chutorze wiatr gnał kurzawę, trzaskał okiennicami kureni, tarmosił słomę na strzechach budynków gospodarskich. - Będziemy latoś bez chleba - mówili starcy. - Same baby na polach, i to co trzecia zagroda sieje. A martwa ziemia nie urodzi... Nazajutrz po wyjeździe w pole, przed zachodem słońca, Aksinia pognała do stawu woły. Koło grobli, trzymając za cugle okulbaczonego konia, stał dziesięcioletni chłopiec Obnizowów. Koń żuł wargami, z szarych aksamitnych chrap padały mu krople, a spieszony jeździec zabawiał się: ciskał w wodę pecyny suchej gliny, patrzył, jak rozchodzą się po wodzie kręgi. - A tyś się gdzie wybrał, Waniatka? - spytała Aksinia. - Jedzenie woziłem matce. - No, co tam w chutorze? - A nic. Dziad Gierasim ogro-o-mniastego karpia we więcierz tej nocy złapał. A jeszcze przyszedł z odwrotu Fiedor Mielnikow. Podniósłszy się na palcach, chłopczyna okiełznał konia, chwycił w garść pasmo grzywy i z diabelską zręcznością skoczył na kulbakę. Od stawu pojechał - jak rozsądny gospodarz - stępa, ale niebawem obejrzał się na Aksinię i pocwałował tak, że mu na grzbiecie jak pęcherz wydęła się wyblakła niebieska koszulina. Póki woły piły, Aksinia leżała na grobli i już tutaj postanowiła iść na chutor. Mielnikow był Kozakiem czynnej służby i powinien był coś wiedzieć o losach Grigorija. Przygnawszy woły do zagrody Aksinia powiedziała Duniaszce: - Pójdę na chutor, a jutro rano przyjdę. - Masz interes? - Mam. Wczesnym rankiem Aksinia wróciła. Podeszła do zaprzęgającej woły Duniaszki, niedbale wymachując witką, ale brwi miała nachmurzone, a w kątach ust widniały gorzkie zmarszczki. - Fiedor Mielnikow przyszedł. Chodziłam, pytałam go o Grigorija. Nic nie wie - rzekła krótko i, odwróciwszy się ostro, podeszła do siewnika. Po siewach Aksinia wzięła się do gospodarstwa: posadziła na bachczy arbuzy, oblepiła gliną i pobieliła kureń, sama - jak umiała - pokryła resztkami słomy dach szopy. Dni schodziły w pracy, ale niepokój o życie Grigorija nawet na godzinę nie opuszczał Aksinii. O Stepanie Aksinia wspominała z niechęcią i jakoś jej się wydawało, że nie wróci, ale gdy przychodził do chutoru ktoś z Kozaków, najpierw pytała: "Mojego Stepana nie widziałeś?" - a dopiero potem ostrożnie i pomału usiłowała wywiedzieć się czegoś o Grigoriju. O ich związku wiedział cały chutor. Nawet chętne do plotek baby przestały ich obszczekiwać, ale Aksinia wstydziła się ujawniać swoje uczucie i tylko z rzadka, gdy skąpy w słowach żołnierz nie wspominał o Grigoriju, ona mrużąc oczy i wyraźnie zmieszana pytała: - A naszego sąsiada, Grigorija Pantelejewicza, nie zdarzyło ci się spotkać? Matka się o niego niepokoi, wyschła cała... Nikt z chutorowych Kozaków nie widział ani Grigorija, ani Stepana po kapitulacji Armii Dońskiej w Noworosyjsku. I dopiero w końcu czerwca zaszedł do Aksinii dążący za Don towarzysz pułkowy Stepana z chutoru Kołundajewskiego. On to wreszcie oznajmił jej: - Wyjechał Stepan na Krym, prawdziwie ci mówię. Sam widziałem, jak ładował się na parowiec. Pogadać z nim nie było okazji. Tłok był taki, że po głowach sobie chodzili. - Na pytanie o Grigorija odpowiedział wymijająco:Widziałem na przystani, w szlifach był, a potem nie trafiło mi się go widzieć. Dużo oficerów do Moskwy wywieźli, kto go wie, gdzie on teraz... A po tygodniu zjawił się w Tatarskim ranny Prochor Zykow