Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Stan obecny to wynik bezkrólewia, pustki jaka nastała między dwoma strukturami historycznych rządów: tego, który był i tego, który będzie. Dlatego też jest to stan w istocie prowizoryczny. I ani mężczyźni nie wiedzą dobrze, jakim instytucjom mają naprawdę służyć, ani kobiety nie wiedzą, jakiego typu mężczyzn naprawdę wolą. Europejczycy nie potrafią żyć inaczej, jak tylko porwani przez jakieś wielkie jednoczące przedsięwzięcie. Kiedy go brak, wyrodnieją, tracą siły, a dusze ich zaczynają ulegać rozkładowi. Jesteśmy obecnie świadkami początków czegoś takiego. Grupy, które dotychczas zwały się narodami, osiągnęły szczyty swojego rozwoju mniej więcej sto lat temu. Niczego już więcej nie osiągną, o ile nie przezwyciężą swych dotychczasowych ograniczeń. Teraz są tylko przeszłością, niepotrzebnym, krępującym ruchy balastem. Dzięki większej niż kiedykolwiek dotąd swobodzie życiowej zaczynamy teraz czuć, że dusimy się w ciasnych ramach narodu, że potrzebujemy więcej powietrza. Naród, który był przedtem wielką, otwartą przestrzenią, stał się teraz prowincją, „interiorem”. W europejskiej wspólnocie ponadnarodowej, którą sobie stworzyliśmy w wyobraźni, wcale nie musi zaniknąć obecna różnorodność. Podczas gdy państwo starożytne wymazywało różnice między poszczególnymi ludami, uniemożliwiało pojawienie się ich albo też w najlepszym wypadku zachowywało je w postaci zmumifikowanej, idea narodowa będąca czystym dynamizmem wymaga aktywnego i trwałego istnienia różnic, które zawsze stanowiłyby o życiu Zachodu. Wszyscy widzą pilną konieczność oparcia życia na nowych zasadach. Ale niektórzy - jak to się zawsze dzieje w tego typu kryzysach - szukają ratunku nasilając w sposób krańcowy i sztuczny realizację tych właśnie, dawno już przestarzałych zasad. Stąd też bierze się owa erupcja „nacjonalizmów", jakiej jesteśmy ostatnio świadkami. Zawsze - powtarzam - tak się działo. Ostatni płomień jest zawsze najdłuższy, a ostatni oddech najgłębszy. W przeddzień całkowitej likwidacji granice - gospodarcze i wojskowe - ulegną wzmocnieniu. Ale wszystkie te nacjonalizmy to ślepe zaułki. Idąc ich śladem, uderzamy głową o ścianę. Jest to droga bez wyjścia. Nacjonalizm to zawsze bodziec działający wbrew zasadom narodowotwórczym. Nacjonalizm ma charakter wyłączający innych, podczas gdy zasady narodowotwórcze mają charakter włączający. Niemniej, w okresach konsolidacji nacjonalizm ma, jako norma, wartość pozytywną. Ale we współczesnej Europie wszystko jest aż zanadto skonsolidowane, a nacjonalizm to już nic innego jak tylko głupia mania, pretekst do tego, by nie myśleć i nie wytyczać sobie nowych, wielkich przedsięwzięć. Prostota środków, jakimi operuje, i kategoria ludzi, do których trafia, świadczą najlepiej o tym, że jest to coś wręcz przeciwnego do twórczego procesu historycznego. Jedynie decyzja konstrukcji z różnych ludów naszego kontynentu jednego, wielkiego narodu mogłaby tchnąć w Europę nowe życie. Zaczęłaby znowu wierzyć w siebie, co automatycznie spowodowałoby zwiększenie wymagań wobec siebie i narzucenie sobie dyscypliny. Ale obecna sytuacja jest znacznie bardziej niebezpieczna, niż to się na ogół sądzi. Mijają lata i istnieje ryzyko, że Europejczycy przyzwyczają się do życia niskiego lotu, jakie obecnie prowadzą; przyzwyczają się do tego, że nie rządzą ani sobą, ani innymi. Grozi więc wkrótce zanik wszystkich ich cnót i nadzwyczajnych zdolności. Ale jedności Europy przeciwstawiają się, jak to zawsze bywa w procesach narodowotwórczych, klasy konserwatywne. Może się to dla nich skończyć katastrofą, bo do niebezpieczeństwa dla całego gatunku, jakim jest groźba kompletnej demoralizacji Europy i utracenie reszty historycznej witalności, dojdą jeszcze inne niebezpieczeństwa, bliskie i konkretne. Kiedy w Rosji zwyciężył komunizm, wielu ludzi myślało, iż czerwona fala ze Wschodu wkrótce zaleje cały Zachód. Ja tych obaw nie podzielałem. Wręcz przeciwnie: pisałem wówczas, że rosyjski komunizm jest nie do strawienia dla Europejczyków, którzy w ciągu całych dziejów włożyli tyle zapału i wysiłku w sprawę indywidualizmu. Minęło trochę czasu i ci, którzy niegdyś obawiali się czerwonego zalewu, już się uspokoili. Uspokoili się właśnie w chwili, kiedy należałoby zacząć się niepokoić. Bo właśnie teraz rzeczywiście grozi Europie zalew zrównującego i zwyciężającego wszystko komunizmu. Uważam, że teraz, tak samo jak i przedtem, credo komunistyczne w wydaniu rosyjskim nie jest dla Europejczyków ani interesujące, ani pociągające, ani rokujące cokolwiek dobrego na przyszłość. I to nie dla tych banalnych powodów, które często podają apostołowie nowej wiary, jak wszyscy apostołowie uparci, głusi i mało wiarygodni