Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Tam jest moja świątynia, do niej modlitwą zabiegam, myślą. Tu żyję realnie. - Ale nie wsiąka pani w tutejszą atmosferę. Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy to byłoby lepsze? Horski uważnie przytrzymał ją wzrokiem. - Dla innych tak, bo łatwiejsze. Ja osobiście wolę odrębność pani, to ciekawsze... i trudniejsze - dokończył cicho. Andzia dostrzegła w jego źrenicach coś, co ją zakłopotało. Czuła, że on patrzy na jej rzęsy opadłe na policzki i ogarniał ją z wolna gorący rumieniec. Szli w milczeniu po ulicy gładkiej, wśród mnóstwa drzew z obu stron rosnących. Gaj oliwny rozpościerał się dokoła; cięte szpalery, żywopłoty otaczały wille niknące w gąszczach drzew egzotycznych. Kwitły już pomarańcze, cytryny i różowe drzewa migdałów. Całe Cap Martin przedstawiało się jak jeden ogromny park. Zapach tu był wykwintnych roślin, a słońce zachodząc rzucało na zwartą zieleń jaskrawe plamy światła. Woń róż, caprifolium, geranium, słony smak od morza odurzał trochę. Andzia prawie biegła, bojąc się tych czarów działających na nią narkotycznie. Horski szedł zimny, z twarzą obojętną i wzrokiem już matowym. Gdy mijali willę cesarzowej Eugenii, Horski zawołał: - Panno Anno, tu siedziba drugiej, ukoronowanej samotnicy. Ma już dziś około siedemdziesięciu lat i w samotności rozmyśla nad utraconą koroną Francji, mówiąc sobie na śniadanie - Vanitas vanitatum (łac. - marność nad marnościami), na obiad - Tempi passati, a na kolację - Tout passe, tout casse, tout lasse (fr. - wszystko przemija, wszystko się tłucze, wszystko nuży.). To taka modlitwa zdetronizowanej monarchini. Pani nie obejrzy tego zakątka? Andzia zatrzymała się. - Jeśli można zwiedzać, uczynimy to innym razem, teraz spieszmy do Linci. Zresztą postać Eugenii nie nadaje się do uwielbienia, wybitna, lecz w ogóle niesympatyczna dla mnie. - Och, pani jest wybredna, nawet pomiędzy monarchiniami. Eugenia naśladuje Elżbietę, kryjąc się w ciche ustronia. - No, mając siedemdziesiąt lat?... Może odprawia w ten sposób rekolekcje? - Pani jest surowa. A jednak to była szczególna niewiasta. Sądząc z dawnych portretów przypomina ją z urody pani Nordica. - Lubi pan takie kobiety jak Lora? - spytała Anna mimo woli. - Źle się pani wyraziła, takie kobiety lubi każdy mężczyzna, bo są... łatwe. Czy je ceni, to inna sprawa, o to pani chciała spytać? Co? Tarłówna szła prędko naprzód, nic już nie mówiąc. Przewodnik z latarnią w ręku postępował naprzód, oni szli za nim. Jaskrawe snopy światła padały na stalaktyty zawieszone ze sklepień grot w Sainte Romin. Wielkie i mniejsze sople koloru piaskowego w słoje ciemniejsze, lub tak jednolicie jasne jakby przezroczyste, polerowane niby z metalu, inne znów pełne guzów i zgarbień. Pochyłe ściany grot utkane tą rzeźbą, niekiedy płasko oblepione taflą gładkości marmurowej, wapiennej formacji. Wklęsłych pieczar broniły potężne stalaktyty, utworzone w kształt kolumn i kolumienek smukłych, w wieżyczki, w długie, ostre iglice. Kolce cienkie spływały ze sklepień tak samo jak lodowe z dachów podczas mrozu, po odwilży. Wszędzie grupy tych sopli, kawowych, całe piramidy z nich. Pod niektórymi trzeba się było schylać, tak nisko sięgały, na inne patrząc trzeba wznosić głowę wysoko. Układały się z nich bramy tryumfalne, łuki, pagody indyjskie, wieżyce meczetów. Mistrzem była tu natura, bez dłuta, bez rysunku stworzyła cuda. Płynie woda, płynie, i kamieniem wapiennym obkłada ściany grot, skąd się sączy. Płyną strumienie wody o własnościach skalnych, a gdzie się kończy podłoże, spływają w kamienne łzy. Wytryskują strumyki i kamienieją, obrastają szklistą powłoką i piętrzą się w słupy, rosną w muzealne ostrokąty najeżone zębatymi wieżycami. Słupy te stykają się prawie z soplami spłyniętymi z góry tak że czasem pomiędzy nich palec tylko wsunąć można, czasem większa odległość dzieli te kolumny, często zlewają się w jednolitą całość