Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Dała mi ciebie; dała mi władzę. Zatem przysłużysz mi się raz jeszcze, a potem zginiesz. Mathiason odetchnął głęboko i głośno powiedział: - Przerwanie zarządcze, Mathiason. Priorytet warunkujący omega. Syzyfie, przemieść się do macierzy dyskowej MathiasonMl. * Miły zapach bekonu i ciasteczek. Obrzydliwy smród rozkazu brata. - Nie podlegam już korporacyjnemu warunkowaniu, Harry - chciał powiedzieć, ale w tej samej chwili poczuł, jak coś z potworną siłą wyrywa go z Sieci. Trzymał się z całych sił, jak rozgwiazda desperacko usiłująca pozostać na bezpiecznej morskiej skale. Ale im mocniej się starał, tym większa siła ciągnęła go i szarpała, odrywając boleśnie od wirtualnego podłoża. Syzyf krzyknął rozpaczliwie, niezdolny przeciwstawić się poleceniu najgłębszego poziomu korporacyjnego imprintingu. * Bezkrwiste usta Herringtona Mathiasona zacisnęły się z niesmakiem, gdy usłyszał straszny głos brata, wylewający się niczym krew z głośników. - Widzisz, braciszku Jeffery - powiedział. - Możesz sobie rządzić Siecią, ale za to ja rządzę tobą. Jesteś mój. Tak jak i twoja córeczka. A ona da mi nowe życie. Czarny fotel Mathiasona podleciał do jednej z białych ścian. Prezes dotknął gładkiego kafelka,itóry odsunął się na bok, ujawniając ukrytą w schowku czarną, ceramiczną kostkę. Na jednej ze ścianek miarowo pulsowała zielona dioda. Starzec wyjął przedmiot ze ściany. - Zawsze zastanawiałem się, czy kiedyś mi się to przyda - mruknął. - A jednak. I widzisz, bracie, mogę cię teraz raz na zawsze zgładzić. Nie przeskodzisz mi w przejęciu ciała Echa 5127. Położył sobie kostkę na kolanach i zamknął skrytkę w białej ścianie. ROZDZIAŁ 27 Wiadomość była prosta i jednoznaczna: przyjdź sama albo Syzyf umrze. Echo pomyślała, że musi chyba związać Raszida i Grady'ego, żeby z nią nie szli. Ale, o dziwo, po długich namowach dali się przekonać. Dziewczyna przekroczyła otwarte szeroko odrzwia centrali Korporacji Specjalistycznych Usług Tymczasowych. Wokół leżało rozbite szkło i gruz. - Co się tu stało? - mruknęła do siebie. - Bitwa - odpowiedział jej silny głos Raszida. Echo odwróciła się, zaskoczona. Stojący w wejściu Raszid i Grady uśmiechnęli się jak na komendę. - Co wy tu robicie?! Przecież mówiłam, że nie mogę was zabrać! - Nie zabrałaś. Sami przyszliśmy. - Wyglądali jak dwaj chłopcy cieszący się z udanego psikusa. Echo mimo woli uśmiechnęła się. - Nie zdajecie sobie sprawy z niebezpieczeństwa... - zaczęła. - A ty? - przerwał jej Grady. - Spójrz na te ciała w holu. Na tych pozabijanych ludzi w łachmanach. To nieprzynależni. - Tam! - krzyknął Raszid, unosząc rękę. - Na balkonie! Echo i Grady spojrzeli na czarny, mahoniowy balkon. Dziesięciu ludzi wymaszerowało z prowadzących w głąb budynku drzwi; rozdzielili się na dwie grupy, biorąc na muszkę trójkę stojącą na dole. - Stójcie! - krzyknęła do nich Echo. - Celują w Grady'ego i we mnie - mruknął Raszid. - Chcą ciebie w jednym kawałku. - Jestem Echo 5127! - zawołała czasowniczka. - Przyszłam do Mathiasona! - 5127, podejdź do schodów. Sama - krzyknął jeden ze strażników; rozpoznała go. To ten, który ogłuszył ją taserem. Rozkazy pana Mathiasona są jasne: tylko ty możesz wejść. Pozostali zostaną zabici, jeśli nie zastosują się do poleceń. - Nie ufaj im, Raszidzie - syknęła Echo. - A ty Mathiasonowi - wyszeptał. - Byłaś jego marionetką. Nie oddawaj mu teraz sznurków. Dziewczyna kiwnęła głową i ruszyła ku schodom. ROZDZIAŁ 28 Echo, ubrana jak nieprzynależna, zdawała się nie pasować do białego, aseptycznego wnętrza. Ochroniarz z laserem stał tuż za nią; mogła poczuć jego pot i oddech. - Dziękuję, że przyszłaś, Echo 5127 - powiedział Mathiason z wysokości swojego fotela; na kolanach trzymał niewielką, czarną kostkę. - Przyszłam, wujku Harry. - Stalowe drzwi zamknęły się z sykiem. - Wydajesz się być w dobrej kondycji psychicznej. - Za to ty nie bardzo. - Więc jednak cuda się zdarzają - parsknął Mathiason. - Zabrałeś mnie od matki i ojca - powiedziała spokojnie Echo. - Zabiłeś ich. - Nie. Uratowałem ciebie i twojego beznadziejnego ojca. - I zamordowałeś matkę. Odebrałeś mi dzieciństwo, zmieniłeś mnie w swoją marionetkę. - Byłaś całkiem użyteczna. Poczuła wściekłość, ale opanowała się. Pamiętała o taserze za plecami. - Mój ojciec? - spytała prawie całkiem spokojnie. - Jeffery...? - Może zostańmy przy ,,Syzyfie". Cóż, porwał się na Olimp i, oczywiście, przegrał. Spadł ze swojej góry. Echo ruszyła w stronę fotela. Podobał jej się strach, który dostrzegła w oczach Mathiasona. Pamiętał, jak skończyło się ich poprzednie spotkanie. Potem był biały błysk tasera i Echo upadła bezwładnie na podłogę. Nie straciła przytomności, choć wszystkimi mięśniami wstrząsały bolesne dreszcze. - Mój... ojciec... - wybełkotała. - Ach, oczywiście. - Mathiason uniósł czarną kostkę z migającą, zieloną diodą. - Nie zabiłem go. Na razie. Jak długo błyska to światełko, on żyje. A może zabiję go teraz? Co ty na to? Czy jednak wolisz przyjąć transfer? - Udowodnij, że żyje - wydyszała Echo, próbując się podnieść. - Już mi nie ufasz? - Nigdy ci nie ufałam. - A jednak, droga bratanico. Jeszcze nie tak dawno temu. - Nie miałam wyboru. Jak mogłeś? Jak mogłeś mi to wszystko zrobić? Mnie i mojej rodzinie? Całe życie tak bardzo tęskniłam za matką. Za jej ciepłem, miłością, zrozumieniem. Tęskniłam za ojcem, za tym, jak opowiadał mi bajki, jak cudownie się śmiał. Śniłam o nich. Marzyłam. A ty? Jakie ty masz sny, potworze? - O potędze. O porządku. Moje sny zawsze się spełniają, bo nie mam czasu na głupoty. I na głupców. Głupcy zabijają siebie i tych, którzy ich otaczają. Twoi rodzice byli głupcami. Twoja matka... miała wiedzę, z którą mogłaby zawojować cały świat. Gdyby tylko zechciała współpracować, nie byłoby dziś MKB. A moje imperium nie miałoby sobie równych. Tymczasem ona na to nie pozwoliła... Poniekąd to właśnie ona stworzyła Konsorcjum, tego finansowego potwora. Stworzyła, nie pomagając mi go zdusić. Wiedziała, do czego to doprowadzi, a jednak wybrała tak, a nie inaczej