Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Bere pokręcił głową tak energicznie, jakby otrząsał się ze słów Morgona. - Nie godzi się tak go tam zostawiać, lekceważyć jego istnienie. Należy do ciebie, jest twój na mocy prawa, a jeśli kunsztem wykonania dorównuje tej harfie, to żaden lord w królestwie nie będzie miał wspanialszego miecza. - Nie cierpię mieczy. - To nie jest miecz - powiedział cierpliwie Bere. - To dzieło sztuki. Jeśli go nie chcesz, ja go zatrzymam. - Bere... - Ja muszę go zobaczyć. - Chłopiec urwał. - No trudno, będę musiał zejść tam sam. Morgon podskoczył do chłopca i chwycił go za ramiona. - Nie mogę cię powstrzymać - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ale proszę, wstrzymaj się z tą wyprawą do czasu, kiedy mnie nie będzie już w Isig, bo nie potrafiłbym spojrzeć w oczy Dananowi, kiedy znajdą cię w tej grocie martwego. Bere zwiesił głowę i przygarbił się. - Myślałem, że ty rozumiesz - wymruczał, odwracając się plecami do Morgona. - Że rozumiesz, co to znaczy mieć coś do zrobienia. Wyszedł. Morgon westchnął ciężko, dorzucił drew do ognia i położył się. Długo wpatrywał się w płomienie, czując, jak wyczerpanie rozlewa mu się po kościach, ale sen nie przychodził. W końcu jednak odpłynął w mrok, w którym zaczęły się tworzyć i pękać niczym pęcherzyki unoszące się z wrzątkiem z dna kotła dziwne obrazy. Zobaczył wysokie, ciemne ściany wnętrza Isig, pocięte połyskującymi w blasku pochodni żyłami srebra, złota, żelaza. W tajemnych zakamarkach góry zobaczył wyrzynające się ze skały surowe klejnoty, płonące lodowym ogniem, lśniące granatem i przydymioną żółcią. Pajęczyna półmroku spowijała sklepione chodniki i wysokie korytarze. Głazy wystawały z niknących w czerni sklepień, uformowanych w żmudnej rzeźbiarskiej robocie zapomnianych wieków. Stał w milczeniu, które miało swój własny głos. Sunął niczym tchnienie wiatru nad ospałymi, gęstymi jak szkło, ciemnymi strumieniami, które pogłębiały się, by runąć w końcu w jakąś niewidoczną otchłań i rozbryzgać się o powierzchnię ogromnego, bezdennego jeziora, w którego bezbarwnym świecie żyły maleńkie, bezimienne stworzonka. Na końcu jednej takiej rzeki natrafił na komorę wykutą w mlecznobiałej, pociętej błękitnymi żyłkami skale. Trzy kamienne stopnie prowadziły z małej sadzawki na podwyższenie, na którym w blasku pochodni połyskiwały dwie długie skrzynie z kutego złota, wysadzane białymi klejnotami. Ogarnął go smutek po zmarłych z Isig: Solu i Granii, żonie Danana; wszedł do sadzawki, dotknął jednej z trumien. Wieko otworzyło się niespodziewanie, pchnięte od środka. Jakaś rozmyta, nierozpoznawalna twarz, ni to mężczyzny, ni kobiety, spojrzała nań i wypowiedziała jego imię: Naznaczony Gwiazdkami. W jednej chwili znalazł się z powrotem w swojej izbie. Wstał i zaczął się ubierać, wzywany wciąż przez niski, natarczywy niczym zawodzenie dziecka w nocy, głos dochodzący z korytarzy Isig. Chciał już wyjść z izby, ale zawrócił i przewiesił sobie przez ramię harfę. Zszedł bezszelestnie spiralą schodów z wieży, przeciął salę, w której tlił się jeszcze żar na ogromnym palenisku. Dotarł bez wahania do drzwi na końcu korytarza, prowadzących do wnętrza góry, do wilgotnego, zimnego szybu, którym schodziło się do kopalni. Kierując się instynktem, nie pytając nikogo o drogę, kroczył głównymi korytarzami, skręcał w boczne chodniki, zbiegał schodami coraz głębiej i głębiej. Wyjął pochodnię tkwiącą w przymocowanym do ściany uchwycie. Zobaczył przed sobą rozstęp w litej skale; to stamtąd dobiegało wołanie. Wkroczył bez wahania w szczelinę. Ścieżka za nią była nie oświetlona, nadgryziona zębem czasu. Z podłoża wystawały na wpół uformowane bulwy rosnącej skały, oślizłe od skapującej przez wieki wody. Sklepienie obniżyło się tak raptownie, że musiał się pochylić, żeby nie uderzyć o nie głową, a potem wystrzeliło w górę na niebotyczną wysokość. Ściany zbiegły się i żeby się między nimi przecisnąć, musiał nieść pochodnię nad głową. Panująca tu cisza była równie namacalna co skalne wybrzuszenia w sklepieniu; czuł w swoim śnie ledwie uchwytny, czysty, kwaśny zapach płynnego kamienia. Obce było mu poczucie czasu, zmęczenia, chłodu; istniał tylko ten nieokreślony dryf cieni i nie kończący się, skomplikowany labirynt przejść, którymi podążał z dziwną pewnością siebie. Schodził coraz niżej i niżej. Pochodnia, nie niepokojona przeciągami, płonęła równym blaskiem; czasami dostrzegał jej odbicie w stawie daleko w dole, pod skalną półką, którą kroczył. W końcu chodniki zaczęły powracać do poziomu, zwężać się, obniżać. Kamienie były popękane, jakby w zamierzchłej przeszłości miało tu miejsce trzęsienie ziemi. Musiał przestępować przez te, które odpadły niczym wielkie zęby od stropu. Chodnik kończył się nagle na zamkniętych wrotach. Morgon zatrzymał się przed nimi i patrzył, rzucając cień na ścianę za sobą. Ktoś wypowiedział jego imię. Morgon wyciągnął rękę, żeby pchnąć wrota. I wtedy, jakby sięgał poprzez powierzchnię snu, wzdrygnął się i obudził. Stał przed wrotami zagradzającymi drogę do Groty Zgubionych. Gapił się na nie otępiały, mrugając powiekami