Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
– Ja jestem ciemny, a ty sprawiasz, że jestem smutny i posępny. – Jakim sposobem? – najeżyła się Ellen. – Jesteś pesymistką. Zawsze nią byłaś, a ja jestem optymistą. – Też gadanie! – W porządku, kobieto, w porządku. Powiedz to wyraźnie. Co jest ciemne i posępne? – Wibracje. – Chciałbym – rozważał głośno Mac – być takim Murzynem, który rzuciłby żonę na łóżko, odkrył jej tyłek i dał dziesięć batów. – Jeśli jeszcze kiedyś użyjesz tego brudnego słowa, to ja ci dam te dziesięć batów. – Wibracje, wibracje. Boże, dopomóż nam. Co więcej, dzisiaj rano sama użyłaś tego słowa. – Tamto oznaczało coś innego. Bóg ci nie pomoże, gdyż nie masz żadnej wrażliwości. Jesteś Tumanus Americanus. – Co? Co, do licha, znaczy Tumanus Americanus? – To z Menckena [Henry Louis Mencken (1880-1956) – pisarz i krytyk życia amerykańskiego. Na sześć tomów jego Prejudices składają się satyryczne eseje o religii, ekonomii i wartościach średniej klasy (1919-1927).] – Kto to jest Mencken? – Ten drugi pan, który przyjeżdża wieczorem, nazywa się Justin i jest z Departamentu Stanu. Spytałam senatora, czy ma jakieś specjalne wymagania, o których powinniśmy wiedzieć, ale senator nazwał go Tumanus Americanus, co powiedział ten Mencken. Postaw kieliszki na stole, tutaj. – Zatem jestem tumanem – zamyślił się Mac. – A jak to się stało, że mam dwoje takich bystrych dzieci? – To moje geny. – Muszę przyznać, że jesteś chytra lisiczka. Kiedy mam wyjechać na lotnisko po Bardzo Ważne Osoby? – Wcale. Letni dom Justina jest tylko kilkanaście kilometrów stąd i ktoś ich przywiezie. Chciałabym, abyś wyciągnął federalne talerze, te z błękitnym i złotym paskiem i orłem w środku. Jest ich dziewiętnaście, ale dziś będziemy potrzebować tylko jedenastu. Będą plakietki z nazwiskami. – Coś mi się zdaje, że nie używaliśmy ich ze dwa lata. – Są zbyt cenne. Mają sto siedemdziesiąt lat, jak mówi pani Dolly. Postanowiła zrobić z nich prezent dla Białego Domu, gdyż Levi dostał je od... jak on tam się nazywał? – Jefferson. Thomas Jefferson. – Skąd o tym wiesz? Mac wzruszył ramionami i rozłożył ręce. – Wszyscy to wiedzą. – Zatem jak coś zbijesz... – Czy zbiłem kiedykolwiek jakieś naczynie? Uśmiechnął się do niej serdecznie, czym ją rozbroił zupełnie. – Na Boga, trudno z tobą wytrzymać. I nie waż się włożyć ich do zmywarki elektrycznej. Tylko wytrzyj je delikatnie zmoczoną w ciepłej wodzie ścierką. – Jawohl, Fuhrer! – Wynoś się stąd! – Proszę wejść – odpowiedział senator na pukanie do swoich drzwi. Weszła Dolly. Chwilę czekała, nie ruszając się z miejsca, z wahaniem, a nawet z przepraszającą miną. Gabinet senatora był urządzony komfortowo. Znajdowały się w nim pikowana kanapa skórzana oraz dwa głębokie fotele ze skóry. Ściany pokrywała boazeria. Wisiały na nich dwa doskonałe obrazy. Jeden Thomasa Eakinsa, przedstawiający nagich chłopców kąpiących się w zatoce; drugi, prezent od teścia, był ogromnych rozmiarów pejzażem górskim George’a Innessa Hudsona. Umieszczono tu także dwa sztychy Johna Jamesa Audubona przedstawiające ptaki, podarunek Dolly z jej schedy. Pradziadek jej miał olbrzymią kolekcję sztychów ptaków i po jego śmierci w 1890 roku podzielono je między dzieci. Osiem przypadło Dolly. Sześć wisiało w różnych pokojach, a dwa w gabinecie senatora. Puszysty dywan chiński w barwach różu i kości słoniowej dodawał gabinetowi ciepła. Dolly bardzo lubiła ten pokój. To ona go urządziła. Dywan kupili w czasie ich wspólnej podróży do Hongkongu. Eakinsa zaś zobaczyli na aukcji w Londynie, przystąpili do licytacji i dostali za nadzwyczajnie niską cenę, tylko dlatego, że był Amerykaninem, a wtedy to nie było takie pozytywne – zanim ceny Eakinsa podskoczyły do sześciu cyfr, a nawet wyżej. Senator, który wyglądał przez okno, odwrócił się do wchodzącej. Jest takim olbrzymim, przystojnym mężczyzną, pomyślała Dolly, no, może nie całkiem przystojnym, bo nos ma zbyt potężny i twarz za szeroką, ale gdy tak stał w szarych spodniach i czarnym swetrze z golfem, sprawiał takie wrażenie. – Na pewno bardzo się na mnie gniewasz? – odezwała się Dolly. – Nie... – Mówię straszne rzeczy. Postępuję okropnie. Senator wzruszył ramionami. Dolly nie znosiła nieporozumień w domu, gdy były tu dzieci, a jeszcze bardziej, gdy przyjeżdżali rodzice. Nigdy do końca nie poznał żony, to znaczy nie potrafił zrozumieć jej reakcji i motywów. Jeszcze najbardziej zdawał sobie sprawę z jej zamiłowania do porządku, nakazów dobrego wychowania, co sprowadzało się w gruncie rzeczy do konserwatyzmu. Ale skądinąd w Waszyngtonie pogardzała konserwatystami, których spotykała w towarzystwie, ich manierami lub ich brakiem, ich gustem oraz nie budzącym wątpliwości, otwartym dążeniem do władzy. Nie znosiła umeblowania ich domów, fryzur, obwieszania się bezcenną biżuterią; ich kamiennych, nic nie wyrażających twarzy, gdy mówiła o wpływie na amerykańską sztukę sekty pierwszych osadników o nazwie Shakers czy o tym, że Sam Houston mógł recytować całą Iliadę na pamięć. Nie byli świadomi historii. Rządzili państwem, którego przeszłość nie stanowiła przecież tajemnicy; była zbiorem mitów opartych na otumanieniu i chaosie. Senator nigdy nie miał całkowitej pewności, czy jej przywiązanie do jego partii nie było po prostu wynikiem pogardy dla innej partii. – Chciałabym, żebyś mi pomógł – rzekła. Nie mogła znaleźć słów, które by lepiej wyrażały jej skruchę – nie z powodu wcześniejszych wypowiedzi, ale ich formy. – Czy będziemy wyznaczać miejsca przy stole? Skinął głową. – Nic nie mówisz. Czy to jeden z tych złych dni? – Ależ mówię. Niewątpliwie pomogę ci. Ale wyznaczanie miejsc nie ma większego znaczenia. – Po lunchu będę miała jeszcze dużo roboty. Czy mógłbyś poświęcić trochę czasu rodzicom? – Oczywiście. – I może porozmawiasz z Leonardem. On tego potrzebuje, Richardzie. Wydaje mi się, że jest bardzo smutny. Obawiam się, że dzieje się z nim coś niedobrego. – Na pewno nie. Za bardzo przejmujesz się dziećmi