Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
– Zgadza się. – Często zajmował się Rachel Solando? – Nic mi o tym nie wiadomo. Jej głównym psychoterapeutą był doktor Cawley. – Czy to powszechna praktyka, że kierownik personelu medycznego jednocześnie jest osobiście zaangażowany w terapię konkretnego pacjenta? – No cóż... Zapadło milczenie. Słychać było plaskanie wycieraczek. Za oknami samochodu widać było ciemne drzewa przyginane przez wicher. – To zależy – odezwał się McPherson, kiwając ręką strażnikowi, kiedy wjeżdżali przez bramę. – Doktor Cawley prowadzi pacjentów z oddziału C. Jeszcze paroma z innych oddziałów zajmuje się osobiście. – Kim jeszcze oprócz Rachel Solando? McPherson zatrzymał samochód przed wejściem do budynku mieszkalnego dla mężczyzn. – Wybaczcie, że tym razem nie otworzę wam drzwi. Prześpijcie się. Rano doktor Cawley na pewno odpowie wam na wszystkie pytania. – McPherson? – powiedział Teddy, nim wysiadł. McPherson obejrzał się do tyłu. – Kiepsko ci to wychodzi. – Co takiego kiepsko mi wychodzi? Teddy uśmiechnął się do niego cierpko i wyszedł na lejący się strumieniami deszcz. Dzielili pokój z Treyem Washingtonem i jeszcze jednym posługaczem, który nazywał się Bibby Luce. Pokój był dość przestronny, z dwoma piętrowymi łóżkami i kącikiem wypoczynkowym i tam właśnie Trey i Bibby grali w karty, kiedy Teddy i Chuck weszli do środka. Przybysze wytarli włosy białymi ręcznikami, których stertę zostawiono dla nich na górnym łóżku, po czym dostawili krzesła i przyłączyli się do gry. Stawki były niskie, a jeśli komuś zabrakło monet, przyjmowano w zamian papierosy. Teddy przechytrzył wszystkich, podbijając przy siódemkach, potem zgarnął pięć dolarów i osiemnaście papierosów, mając w ręku kolor treflowy, i od tamtej pory grał zachowawczo. Za to Chuck okazał się prawdziwym karciarzem, jak zawsze tryskał humorem, a z jego twarzy nic nie można było wyczytać. Patrzył na piętrzący się przed nim stos monet, papierosów, a wreszcie banknotów, jakby dziwił się, jakim cudem urósł tak wysoko. – Ma pan w oczach rentgena czy co, szeryfie? – powiedział Trey. – Chyba dopisuje mi szczęście. – Pieprzenie. Kto to widział, kurwa, żeby komuś tak szła karta? Stosuje pan chyba jakieś czary. – A może taki jeden nie powinien skubać ucha? – Że co? – Skubie pan ucho, panie Washington. Za każdym razem, kiedy nie ma pan w ręku co najmniej fula. A ten gość, kurwa... – Chuck wskazał Bibby’ego. Cała trójka wybuchnęła śmiechem. – Ten... ten... zaraz, chwila – ten robi dzikie oczy, patrzy, ile kto uzbierał, a potem blefuje. A kiedy ma mocne karty? Jest całkiem spokojny i zamyślony. Trey ryknął ze śmiechu, aż powietrze zadrżało, i grzmotnął pięścią w stół. – A szeryf Daniels? Jak się odsłania? Chuck uśmiechnął się szeroko. – Mam zdradzić mojego partnera? Nie, nie, nie. – A fe! – zawołał Bibby, wytykając ich palcem. – Nie da rady. – Już wiem – powiedział Trey. – To spisek białych przeciwko nam. Chuck pociemniał na twarzy i wbił wzrok w Treya. Z pokoju nagle jakby wyssało całe powietrze. Treyowi skoczyła grdyka i już zbierał się do przeprosin, gdy Chuck powiedział: – Oczywiście. A cóż by innego! – i wyszczerzył zęby w uśmiechu od ucha do ucha. – W mordę kopany! – wykrzyknął Trey, przybijając piątkę Chuckowi. – W mordę kopany! – powtórzył Bibby. – W dupę jeża! – zawołał Chuck i cała trójka zachichotała jak nastolatki. Teddy też chciał się dołączyć, ale doszedł do wniosku, że slang w jego ustach brzmiałby głupio. Ale u Chucka? U Chucka jakoś to nie raziło. – Więc czym się zdradzam? – spytał Chucka, kiedy leżeli w ciemnościach. Pod drugiej stronie pokoju Trey i Bibby szli na całego w zawody o to, który z nich najgłośniej chrapie. Od pół godziny nie lało już tak mocno za oknem, jakby deszcz odpoczywał, nabierał sił. – W kartach? – odezwał się Chuck z dolnego łóżka. – Ach, nieważne. – Powiedz, chcę wiedzieć. – Do tej pory uważałeś się za dobrego gracza, co? Przyznaj się. – Myślałem, że jestem niezły. – Bo jesteś. – Ale mnie pokonałeś. – Wygrałem kilka dolców. – Twój stary był hazardzistą, tak? – Mój stary był kutasem. – O, przepraszam. – Nie twoja wina. A twój? – Mój stary? – Nie, twój stryjek. No jasne, że stary