Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Szkoda wysiłku. Nie zdzieraj gardła. Jednakże wołania Adamsa odniosły skutek: po godzinie do lochu spuszczono drabinę i pretorianie wyprowadzili ich na górę. Przeniesiono ich do małego pomieszczenia bez okien. Światło wpadało jedynie przez świetliki pod sufitem i przez szpary w solidnych drzwiach z grubych desek. – Komuś były bardzo nie w smak twoje okrzyki. – Pozostaje tylko zgadnąć, kto miał ich nie usłyszeć. W ciasnym pokoiku nie było cieplej niż w lochu. Adamsa trochę niepokoiło, że światło jest tak intensywne, potem zainteresował się dobrze widocznymi rzemieniami pętającymi ramiona decymusa. – Pazur powinien przeciąć te rzemienie – powiedział. – Musimy tylko ciąć je sobie nawzajem. Sykenu pokręcił przecząco głową. – To zły pomysł. Związali nas spece. Purpurowi to najlepsi żołnierze. Zaraz zauważą, że z więzami jest coś nie tak. Mam lepszy pomysł. – Pasków nie da się rozluźnić bez przecinania – nalegał Adams. – Namoczyli je, teraz się skurczyły; ramiona mi już drętwieją. – Nie będziemy rozluźniać pasków ani zdejmować więzów. – To jest ten pomysł? Będziesz ich przekonywał czy co? – Właściwie tak. Ale do tego muszę mieć wolne ręce. – No właśnie. – Więzów nie wolno ruszyć ani tobie, ani mnie. Nietknięte więzy uśpią ich czujność. Z resztą sobie poradzę. Adams zmilczał. Skrzywił się z niechęcią. Zmęczyło go kluczenie Sykenu. – Zwyczajnie. Związali mnie jak człowieka, nie jak busierca – wyjaśnił dowódca. – To cienkie paski. „Ramiona straciły sprawność. Nie utrzymam w nich miecza. Kiedy zaczną obumierać?”, pomyślał. Nie pamiętał reguł rządzących tkanką, do której odcięto dopływ krwi. „Może trochę tam dopływa...?” Na dodatek dręczyło pragnienie. Zdążyli zapomnieć to uczucie. W areszcie dzbana nie było, zresztą i tak trudno byłoby spętanemu nie wylać jego zawartości. – Czujesz dalej słodkawy zapach ludzi? – spytał Adams. – Bardzo wyraźnie. Potrafię ich po nim rozróżniać. Szkoda, że nie rozumiem, co oznaczają te różnice w zapachach. – Ja przestałem ich czuć. – Może ci krew zaschła w nosie po tym upadku? – Już wcześniej nie czułem. Ale nosa nie rozbiłem, rozciąłem ciemię. Sykenu, nabierając powietrze w płuca, kilkakrotnie napiął mięśnie. Czuł, jak rzemyki delikatnie ustępują. Nie chciał ich zerwać przedwcześnie. – W zasadzie nie jestem związany – powiedział wreszcie do Adamsa i przestał ćwiczyć. – To, co widać, to tylko pozór rzeczywistości... – Uśmiechnął się. Adams siedział w kącie, oparty o ścianę. Przypatrywał się ćwiczeniom decymusa. W przeciwieństwie do Sykenii, nie spodziewał się niczego dobrego po najbliższych godzinach. Brutalne aresztowanie i determinacja pretorian oznaczały, że wyrok został wydany, zanim ich ujęto. – Dlaczego nikt z nami nie rozmawia? – rzucił do Sykenu. – Siedzimy już parę godzin w zamknięciu. – Siedzimy tu już drugi dzień. Najpierw straciłeś przytomność, a gdy się ocknąłeś, zaraz usnąłeś. Sen cię leczył. Zbudziłem cię dopiero rankiem. – Drugi dzień... Właśnie, tak jasno tutaj mimo marnych świetlików. Musiałem długo krwawić. – Niekoniecznie. Nie dało się obudzić cię delikatnie. Szarpnąłeś się, odnawiając ranę. – Na co oni czekają? – Adams wrócił do starego tematu. – Powinni wysłuchać naszych relacji. – Może wiedzą, co mamy do powiedzenia. – Niby skąd? – Podejrzewam, że nasz zwiad mógł nie być pierwszy... – W takim razie, po co w ogóle był? – Żeby się łatwo pozbyć kilku niewygodnych ludzi. Nas obu na ten przykład. – Jednak wróciliśmy stamtąd. Nie można bezkarnie zabić simpla, a co dopiero decymusa z Linii. Z pewnością nie wszyscy poprą taką decyzję. – Możesz się mylić. Ja byłem nielubiany. Za szybko zostałem decymusem. 116. Dopiero kiedy przez świetliki wpadało już miękkie światło zachodzącego słońca, wyprowadzono ich z celi. Korpuśny Croyn prowadził, dwaj pretorianie trzymali ich za ramiona. Adams przez chwilę rozważał, czy nie warto by znowu zacząć wykrzykiwać swoje imię, ale zrezygnował. Zaprowadzono ich wprost do Drubbaala. Oprócz sotnika w pretorium zgromadzili się decymusi, Hjalmir oraz korpus pretorii, który ich przyprowadził. Dziwiła jedynie obecność Chettiego. Można było domyślić się, że teraz on dowodził oddziałem Pachoma. Więźniowie stanęli na środku sali, pod bacznym okiem pretorian. Drubbaal leniwie sączył wino. Inni dowódcy stali w milczeniu, przypatrując się więźniom. Hjalmir spod zmarszczonych brwi lustrował Adamsa. – Decymus Pachom melduje powrót ze zwiadu – Sykenu natychmiast przejął inicjatywę. – Obecnych dwóch. Pozostali polegli. Obaj wyprężyli się służbowo, na ile tylko pozwalały skrępowane ramiona. Trochę teatru nie mogło zaszkodzić. Drubbaal spoglądał na nich ironicznie; potem wymienił z decymusami spojrzenia. Było jasne, że przed wprowadzeniem więźniów odbyła się narada i podjęto jakieś decyzje. Odgadnąć je było niepodobieństwem. Adams wpatrywał się w twarz Hjalmira, licząc na jakiś znak, jednak oblicze chirurga pozostawało nieruchome. – Nauczyły się długich słów – mruknął Drubbaal. Sykenu zmilczał kąśliwostkę. – Dlaczego przeszliście przez Linię? To przecież Strona Ludzi – powiedział Drubbaal. – Tutaj grozi wam śmierć. – Wracamy ze zwiadu, sotniku. Chcę złożyć rutynowy raport z wykonania zadania – powiedział Sykenu. – Czy spotkaliście po waszej stronie ludzi przebranych za gabery? – nie ustawał Drubbaal. Adams zauważył, że sotnik ma poszarzałą, zmęczoną twarz, jakby nie przespał parę nocy. „Co się tutaj działo, kiedy ganialiśmy po płaskowyżu?”, pomyślał. „Jakie zmiany zaszły? Dlaczego decymusi milczą?” – Reszta naszych poległa – powiedział Sykenu. – Tylko my dwaj powróciliśmy. Zadanie zostało wykonane. Wiemy, dokąd prowadzi płaskowyż. Wiemy, dokąd wędrują Golcy. Wiemy też, że skarbów tam nie ma. Wyjaśnienia Sykenu odniosły jednak jakiś skutek