Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– I co chwilę wybucham płaczem. Ale teraz jestem też wściekła. Sandy roześmiała się. – Miło mi to słyszeć. Moja wściekłość była jednak mocno utemperowana przez skrzeczącą rzeczywistość. Prawnie i finansowo znalazłam się w ślepej uliczce. I niewiele mogłam na to poradzić, zostało mi tylko robić dobrą minę do złej gry. A to oznaczało, że od samego początku muszę zachowywać się wzorowo wobec pracowników socjalnych, którzy mieli ze mną do czynienia w ośrodku kontaktowym. Nie mogłam okazywać arogancji ani złości, ani zachowywać się jak ktoś, kto uważa, że ma niezbywalne prawo do wychowywania swojego dziecka. Dla nich liczył się tylko wynik ostatniej rozprawy: zostałam uznana za niebezpieczną dla mojego dziecka. Nie miało znaczenia, że fakty naciągnięto na moją niekorzyść przez sprytnego obrońcę drugiej strony ani to, że byłam chora. Nie mogłam udawać skrzywdzonego niewiniątka. Czy mi się to podobało, czy nie, musiałam pogodzić się z faktem, że jestem zdana na ich łaskę. Kiedy więc zadzwoniła do mnie niejaka Clarice Chambers z Ośrodka Opieki Społecznej w Wandsworth i zaproponowała, by moje pierwsze nadzorowane spotkanie odbyło się za dwa dni, zgodziłam się natychmiast na proponowany termin i zjawiłam na miejscu piętnaście minut przed czasem. Ośrodek kontaktowy mieścił się w ponurym, nowoczesnym budynku z pustaków, przy Garratt Lane w Wandsworth. Usytuowany był niedaleko rozłożystego, paskudnego bloku zwanego Arndale Centrę, znanego w okolicy jako miejsce, gdzie najłatwiej można kupić działkę cracka. Inne „nieudane matki”, które wraz ze mną czekały na widzenie w ośrodku, wyglądały, jakby we własnych domach przeżyły niejeden horror, pomijając już nawet bolesny fakt prawnej separacji z dziećmi. Siedziałyśmy we cztery na ławce w korytarzu o brudnych, betonowych ścianach, z porysowanym linoleum na podłodze. Moje trzy towarzyszki były młode. Jedna z nich wyglądała najwyżej na piętnaście lat. Kiedy spojrzałam na kolejną, jej nieobecne oczy i nadpobudliwe gesty kazały mi się zastanowić, czego się naćpała. Trzecia kobieta cechowała się potężną nadwagą i wyglądała, jakby lada moment miała wybuchnąć płaczem. Nie odzywałyśmy się do siebie, czekając, aż wywołają nasze nazwiska. Po jakichś dziesięciu minutach podeszła do nas kobieta z recepcji. – Sally Goodchild – powiedziała i skierowała mnie do pokoju numer 4, prosto korytarzem, drugie drzwi po prawej. Idąc do wskazanych drzwi, poczułam strach. Bo nie wiedziałam, jak zareaguję na widok mojego syna. Ale nie było go tam, kiedy weszłam. Zamiast niego zastałam w środku Clarice Chambers – potężną, wzbudzającą respekt Afrokaraibkę o zdecydowanym uścisku dłoni i uśmiechu. Natychmiast zauważyłam, że salę urządzono jak pokój dziecinny, z pluszowymi zabawkami, kojcem do zabawy i tapetą w zwierzątka – wszystko to wyglądało niemal żałośnie w zestawieniu z ostrym światłem jarzeniówek i popękanymi płytkami na suficie. – Gdzie jest Jack? – zapytałam nerwowo. – Będzie z nami za minutkę – odparła, zapraszając mnie gestem, bym usiadła na plastikowym krześle naprzeciw niej. – Ale chciałam chwilę z panią porozmawiać przed pani spotkaniem z synem i wytłumaczyć jak to wszystko funkcjonuje. – Dobrze, oczywiście – powiedziałam, usiłując się uspokoić. Clarice Chambers posiała mi kolejny pełen zrozumienia uśmiech, po czym wyjaśniła, że od tej chwili właśnie ten dzień i tę godzinę – środę, jedenastą rano – mam uważać za stały termin spotkań z Jackiem. Jego ojciec został poinformowany o tym fakcie, i niania będzie go tu przywozić co tydzień. Niania nie będzie obecna przy tych spotkaniach, tylko ja i Clarice. Jeśli jednak sobie życzę, mogę wyznaczyć przyjaciela lub członka rodziny, który będzie nadzorował te spotkania, choć oczywiście osoba ta musiałaby najpierw zostać sprawdzona przez pracowników ośrodka, czy nadaje się do pełnienia takiej funkcji. – Od niedawna mieszkam w Londynie i tak naprawdę nie znam nikogo, kto mógłby... Przerwałam, nie będąc w stanie mówić dalej. Clarice dotknęła mojej dłoni. – Nie szkodzi. W takim razie ja będę nadzorować spotkania. Mówiła dalej, wyjaśniając mi, że mogę przynosić zabawki i ubranka dla Jacka. Mogę się z nim bawić. Mogę go przytulać. Mogę po prostu patrzeć, jak śpi. Mogę go nawet karmić butelką, a Clarice posłuży za pośrednika między mną i nianią, by dowiedzieć się, jaki rodzaj mieszanki pije i o jakich porach jada. – Jedyne, czego pani nie wolno, to opuścić tego pokoju z Jackiem bez nadzoru. I pod żadnym pozorem nie mogę pani z nim zostawić sam na sam. Właśnie to oznacza nadzorowany kontakt. Kolejny zdecydowany, przyjazny uśmiech, jakby chciała powiedzieć: na pewno będzie nam się świetnie współpracowało, prawda? – Wiem, że to wszystko wydaje się pani sztuczne i na pewno bardzo trudne. Ale postaramy się wykorzystać ten czas jak najlepiej. W porządku? Pokiwałam głową. – No dobrze – powiedziała, wstając. – Zaraz wracam. Zniknęła w przyległym pomieszczeniu i po chwili wróciła, trzymając w ręce znajomy przenośny fotelik. – Oto on – powiedziała cicho, podając mi go. Spojrzałam w dół. Jack spał w najlepsze. Natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo urósł przez te trzy tygodnie. Nabrał trochę ciała, jego rysy stały się bardziej zdecydowane, bardziej określone. Nawet paluszki wydawały się dłuższe. – Może go pani wziąć na ręce – powiedziała Clarice. – Nie chcę go budzić. – Postawiłam fotelik na podłodze obok krzesła i palcem wskazującym pogłaskałam go delikatnie po zaciśniętej piąstce. Rączka rozluźniła się i natychmiast objęła mój palec. Trzymał mnie, wciąż smacznie śpiąc. W tej chwili przegrałam bitwę, którą toczyłam od momentu, kiedy tu przyszłam. Zaczęłam płakać, zakrywając usta dłonią, by stłumić szloch i nie obudzić Jacka. Zerknęłam na Clarice Chambers i ujrzałam, że przygląda mi się chłodnym, profesjonalnym okiem. – Przepraszam – wyszeptałam. – To wszystko jest trochę... – Nie musi pani przepraszać – powiedziała. – Wiem, że to trudne. – Tak dobrze znów go widzieć. Nie obudził się przez całą godzinę