Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Czy złoży pan przyrzeczenie, że nie tylko nie będzie pan kontynuował badań, ale zniszczy wszelki ślad już przeprowadzonych? I że będzie pan milczał. Milczał o wszystkim, co zaszło na tej sali, a także — że na zawsze przemilczy pan nie tylko swoje odkrycie, lecz i możliwość jego dokonania? Mimo tego. co usłyszał, poczuł żal — nieważny, a przecież dojmujący. Na chwilę powróciła świadomość własnej przegranej, zawiedzionych nadziei, poczuł znów gorycz bezcelowego buntu. Usłyszał swój głos — zdecydowany, wyraźny: — Przyrzekam. Światło słońca zalewało już teraz całą salę, w nagrzanym powietrzu szpitalny zapach stawał się bardziej intensywny, trudny do zniesienia. Wstał, znów przeciągnął ręką po zarośniętej twarzy i mrużąc oczy przed tym jaskrawym blaskiem patrzył chwilę na zmarłą; w ściągnięciu brwi, w grymasie nie domkniętych ust odsłaniających zaciśnięte. wyszczerzone zęby był wciąż jeszcze ślad bólu, w zmętniałych oczach odbicie ostatniego strachu. „I pan, doktorze Ralston, chciałby stworzyć to wszystko..." Tego nikt nie powiedział. Ale mógł mu powiedzieć — właściwie każdy z nich. Miał dość, miął już zupełnie dość. Chciał być w domu, możliwie jak najprędzej, móc zasnąć, nie pamiętać. Czy rzeczywiście mógł być aż tak ślepy przez całe cztery lata? Czy to możliwe, aby ta beznamiętna dociekliwość badacza idącego tropem wymykającego się jego poznaniu, a tak bliskiego odkrycia — podobna do okrutnej ciekawości dziecka — mogła przesłonić wszystko? Zaraz za drzwiami.sali wpadł na doktora Ranka, małego i tłustego Steve'a, toczącego się z szybkością bilardowej kuli na swoich krótkich i krzywych nogach i pomrukującego do siebie w wiecznym zadowoleniu; dziś bardziej niż kiedykolwiek rozradowany Steve kojarzył mu się z gaworzącym coś niezrozumiale, przyjaźnie nastawionym do świata, spasionym jeżozwierzem, jakie widywał w rezerwacie nad rzeką Saskatchewan. — A, Ralston! — rozpromienił się Rank. Małe, poczciwe oczki krótkowidza spojrzały z dołu życzliwie i nieuważnie; po raz pierwszy chyba ta roztargniona życzliwość nie budziła w Ryanie sympatii. — Jeszcze ci mało? Od godziny jesteś już po dyżurze. Powinno cię tu nie być. — Nie bój się, nie zamierzam robić ci konkurencji... — żart wypadł słabo, nawet jemu samemu wydał się płaski i wysilony. — Wychodzę właśnie. — Miałeś televideo, ale myślałem, że cię już tutaj nie ma. Powiedziałem tamtemu, że jesteś w drodze do domu. — Kto to był? — Wiesz, jakiś dziwak, nie włączył wcale wizji. A może to twój pacjent? Tylko od kiedy ty leczysz astmatyków? Poczekaj, powiem Karłowi, że włazisz na jego podwórko... Wyminął Ryana i potoczył się dalej, rad z siebie i swojego dowcipu; poły białego fartucha rozwiewały się za nim, kiedy tak pędził — już znowu czymś zajęty, znów zaabsorbowany. Ryan stał bez ruchu, wpatrzony w kolorowe, wesołe tafle posadzki; przez chwilę miał uczucie, że został osaczony, choć nie rozumiał, kto i dlaczego miałby to robić. Przełknął z wysiłkiem ślinę i zmusił się do tego, żeby ruszyć z miejsca. Idąc przestronnym korytarzem mimo woli przyspieszył kroku — jasne i ciemne tafle migały pod stopami; jakby kwadraty światła i cienia. To uczucie nie opuściło go nawet wtedy, kiedy przebierał się w swojej dyżurce; raz i drugi z niepokojem zerknął na ciemny i milczący aparat televideo. Ale nic się nie stało, nikt już się z nim nie łączył. Uspokojony poszedł w kierunku wyjścia. Przeszklone drzwi rozsunęły się przed nim. Wyszedł w kwietniowe słońce, w zapach narcyzów rosnących na klombach wokół szpitala. Żółte kwiaty forsycji drżały na krzakach w lekkich podmuchach wiatru. Przystanął, przymknął oczy. Przez chwilę stał tak prawie spokojny i uciszony, czując na zaciśniętych powiekach łagodny dotyk ciepła. Oddychał cicho i lekko — jego oddech ulatywał bezgłośnie w wiosenne powietrze; pomyślał, że najgorsze ma właściwie za sobą i trzeba tylko czasu, a wszystkie jego sprawy wygładzą się i ułożą, chociaż całkiem inaczej, niż się był tego — tak niedawno — spodziewał. Jego grawistat stał pierwszy z prawej strony — z daleka błyszczał biały lakier, polśniewały niklowane detale. Wsiadł, drzwi zatrzasnęły się za nim, wcisnął klawisz rozruchu. Pojazd cofnął się nieco, wykręcił i — odrywając się od ziemi — łagodnym łukiem wzniósł się na grawistradę. Pęd wcisnął Ryana w pneumatyczne siedzenie, drzewa i krzewy rosnące na poboczach zlały się w rozmazaną smugę. Trwało to chwilę, póki nie wjechał w tunel — szerokim łukiem podziemna droga okrążała miasto, warunki grawistrady na tym odcinku pozwalały rozwijać maksymalną prędkość. O tej godzinie i tak daleko od centrum nie było prawie ruchu; Ryan włączył przyspieszenie. Pojazd runął przed siebie orząc światłami ciemność — odepchnięta na boki otwierała przed grawistatem rtęciowy tunel blasku, w który wbijał się dziobem. Powietrze wyło, darte szaleńczym pędem — nawet tu, w szczelnie osłoniętej kabinie, słychać było ten wizg. Gnając tak Ryan uspokajał się coraz bardziej; szybkość wymiatała z niego ostatek niepokoju, wielogodzinne napięcie ustępowało bez śladu. Dzika i prymitywna radość, jaką od wieków budził w człowieku pęd, nie zostawiała miejsca na żadne myśli, żadne inne uczucie. Wpadł w zakręt nie zwalniając; światła, na chwilę uwięzione w płaskim łuku bandy, znów uderzyły w ciemność, wyławiając z niej jakiś kształt tarasujący drogę. Zanim Ryan mógłby o tym pomyśleć, włączyły się zespoły zatrzymujące grawistat i pojazd stanął, hamując z siłą, która zgniotłaby hamującego na miazgę, gdyby nie chroniąca go poduszka pola kompensacyjnego. Nawet przy tej osłonie Ryan poczuł siłę wgniatającą go w przednie zabezpieczenie fotela, tak potężną, że zabrakło mu oddechu i pociemniało w oczach. Kiedy to ustąpiło, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył w łunie nieruchomego blasku, był zaklęśnięty od wstrząsu, obły bok grawilotu — jednego z tych niedużych, dwuosobowych, które z tym samym powodzeniem mogą być używane do lotów — i, tak jak grawistaty, do poruszenia się tuż nad ziemią, po liniach grawistrady. Ten leżał w poprzek drogi — wyglądał. jak gdyby z jakichś przyczyn stracił sterowność, waląc się nagle i ciężko na betonowe pasy. W otwartych drzwiach kabiny, głową w dół, zwisało ciało pilota — nie zdążył rozpiąć pasów, zanim stracił przytomność. Jednym szarpnięciem Ryan odrzucił owiewkę; nie myślał, działały wieloletnie nawyki