Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Staromodne klejnoty, które miał na sobie, intensywnie lśniły w blasku promieni słonecznych. — Właśnie dowiedziałem się, że zeszłego wieczoru smok zniszczył konwój wiozący zaopatrzenie dla wojsk oblegających Halnath. Ponad pół tony mąki, cukru i mięsa uległo zniszczeniu, konie i woły padły albo pouciekały, ciała strażników są tak popalone, że nie można ich zidentyfikować. Nerwowym ruchem poprawił wymyślne fałdy swej odświętnej szaty i zerknął na Johna i Jenny, którzy siedzieli na ławie z kości słoniowej inkrustowanej malachitem. Na skutek wymogów dwor- skiej etykiety uroczyste stroje nie zmieniały się tutaj od stu pięćdzie- sięciu lat, co sprawiało, że wszyscy dworzanie i petenci zgromadzeni w długiej sali wyglądali jak uczestnicy balu przebierańców. Jenny zauważyła, że chociaż odziany w skórę i pledy John chętnie pozował na barbarzyńcę wśród pełnych podziwu dworzan, nie za- mierza robić tego w obecności króla. Gareth, niby lokaj, udrapował na nim szatę z błękitno-kremowego atłasu. Wprawdzie wcześniej Bond Clerlock zaofiarował się, że to zrobi, ale z tego, co zrozumiała Jenny, w kwestiach mody obowiązywały ścisłe reguły krawieckie. Było bardzo prawdopodobne, że Bond wymyśliłby jakiś zabawny fason, wiedząc, że pogromca smoków nie potrafiłby wyczuć różnicy. Bond był obecny wśród dworzan, którzy oczekiwali na przybycie króla. Stał w dalszej części Galerii Królewskiej, w jednym z ukośnie padających smug platynowobladego światła. Jak zwykle, jego ko- stium zdecydowanie przyćmiewał stroje innych mężczyzn. Udrapo- wane z wystudiowaną elegancją fałdy dawały wrażenie wykwintne- go przepychu, spotęgowanego haftami, które lśniły niby grzbiet węża; faliste rękawy, modne przed sześcioma pokoleniami, były nienagannie skrojone. Nawet twarz młodzieńca była umalowana w archaicznym, odpowiednim na oficjalne okazje stylu. Niektór/y dworzanie wybierali ten rodzaj makijażu zamiast stosowanego współcześnie proszku antymonowego i różu — John zdecydowanie odmówił wyboru którejkolwiek z tych mód. Barwy podkreślały bladość oblicza młodego Clerlocka, chociaż Jenny zauważyła, że wygląda lepiej niż poprzedniego dnia, podczas jazdy z domku my- śliwskiego Zyerne do Bel — nie był tak bardzo wymizerowany i zmęczony. Rozglądał się wokoło z nerwowym niepokojem, szukając kogoś — prawdopodobnie Zyerne. Pomimo iż wydawał się taki chory poprzedniego dnia, wciąż zachowywał się jak jej najwierniejszy sługa, nie odstępował od niej, trzymał jej bat, kulkę aromatyczną i wodze jej rumaka, ilekroć zsiadała. Jenny pomyślała, że jego wy- siłki nie zostały docenione. Zyerne spędziła cały dzień flirtując z obojętnym Garethem. Nie żeby Gareth był całkowicie obojętny na wdzięki czarodziej- ki. Jako osoba nie zaangażowana Jenny doznawała osobliwego wra- żenia, iż w ramach rozrywki obserwuje z ukrycia wiewiórki. Nie dostrzegana przez dworzan, zauważyła, że Zyerne celowo drażni zmysły Garetha każdym dotknięciem i uśmiechem. Czy urodzeni magowie kochają? — zapyta) ją kiedyś, jeszcze gdy przebywali w ponurych Zimowych Krainach. Najwyraźniej sam zdołał ustalić, czy Zyerne go kocha, albo czy on kocha ją. Jednak Jenny dobrze wiedziała, że miłość i pożądanie to dwie różne rzeczy, zwłaszcza u osiemnastoletniego chłopca. Zyerne flirtowała jak przekorna dziewczyna, ale należała do kobiet umiejących manipulować męski- mi żądzami. Dlaczego? — zastanawiała się, spoglądając na niezdarny profil chłopca, rysujący się na tle kobaltowego błękitu cieni galerii. Może Zyerne odczuwała rozbawienie patrząc, jak młodzieniec usi- łuje nie zdradzić własnego ojca? Albo chciała wykorzystać poczucie winy Garetha, żeby móc go kontrolować i któregoś dnia oskarżyć 0 zgwałcenie, dzięki czemu król zwróciłby się przeciwko niemu? W szeregach zapełniających galerię przeszedł szmer, jakby wiatr buszował w suchej pszenicy. Na drugim końcu tłumu zaczęto szep- tać: „Król! Król!" Gareth natychmiast powstał i szybkim ruchem jeszcze raz poprawił fałdy szaty. John wyprostował się i mocniej nasunął swoje staroświeckie okulary na nos. Wziął Jenny za rękę 1 ruszył nieco wolniej od Garetha, sunącego w kierunku orszaku dworzan, który formował się na środku sali. Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi z brązu i stanął w nich szambelan Badegamus, przysadzisty, różowiutki, starszy jegomość w pokrytej herbami szkarłatno-złotej liberii, która aż biła w oczy przepychem. — Lordowie i damy — król. Oparłszy się w ścisku o ramię Garetha, Jenny czuła, że chłopiec dygocze ze zdenerwowania. Ostatecznie wykradł pieczęć ojca i nie usłuchał jego rozkazów, i już nic był tak błogo nieświadomy skutków swoich poczynań, jak bohaterowie większości ballad. Sprawiał wra- żenie opanowanego, gotowego, by wystąpić z szeregu i wykonać ukłon powitalny, co już czynili pozostali, a potem zostać zaproszo- nym przez ojca na prywatną rozmowę. Nad tłumem zamajaczyła głowa władcy, który górował wzrostem ' nawet nad swoim synem. Jenny zauważyła, że król ma jasne włosy jak Gareth, ale o wiele gęstsze, o odcieniu złocistego jęczmienia,* przechodzącym w kolor słomy. Głosy dworzan powtarzających for- mułę „Panie mój" brzmiały jak szum fal uderzających o brzeg. Na krótko powróciła myślami do Zimowych Krain. Doszła do wniosku, że powinna była czuć urazę do królów, którzy wycofali swe wojska i zostawili ziemie, żeby niszczały, albo przeżywać zgrozę na widok źródła królewskiego prawa, za które John gotów był oddać życie. Nie doświadczała jednak żadnej z tych emocji, wiedząc, że ten mężczy- zna, Uriens z Bel, nie miał nic wspólnego ani z wycofywaniem wojsk, ani z ustanawianiem prawa, i był jedynie potomkiem tamtych władców. Podobnie jak Gareth przed udaniem się do Zimowych Krain, z pewno- ścią znał te dzieje tylko na podstawie informacji przekazanych mu przez nauczycieli, informacji, które pewnie szybko wyleciały mu z głowy. Kiedy ten człowiek w karmazynowych szatach królewskich nad- chodził i kiwał głową to jakiejś kobiecie, to jakiemuś mężczyźnie, sygnalizując, że chce porozmawiać z nimi na osobności, Jenny miała wrażenie, że dzieli ich ogromny dystans. Była wierna jedynie Zimo- wym Krainom i ich mieszkańcom — ludowi i ziemi, które znała