Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Oczywiście, i nie o to mi chodzi. Ja tylko spisałem punkty oznaczone z panem. — Słucham. — A więc pięciu ludzi dla rozbrojenia i pilnowania strażników przy budynku dyrekcji, pięciu ludzi dla rozbrojenia strażników dozorujących konie. Pozostali mają opanować magazyn z bronią, a potem zostawić tam pięciu ludzi i w piątkę udać się do baraku, w którym śpi straż. Powinno się udać, jeśli ich zaskoczymy. Nie spodobało mi się to słówko „jeśli”, więc wtrąciłem: — A jeśli nie... To i tak damy radę. Weźcie panowie pod uwagę, że na czterdziestu ośmiu ludzi obozowej straży aż dziesięciu sprawuje w nocy wartę przy wzgórzach, trzech przy wjeździe do doliny, trzech przy magazynie broni, dwu przy domku dyrekcji, dwu przy zagrodzie dla koni... I przez całą noc aż do świtu krążą po obozie dwa dwuosobowe patrole. Z tego wniosek, że w kwaterze straży zostało najwyżej dwudziestu czterech ludzi. — Uzbrojonych — zauważyłem. — Oczywiście. Ale i my będziemy już wtedy uzbrojeni, a gwarantuję panu, że ludzie, których zebrałem, potrafią strzelać. — Nie wątpię. Jednak wizja kilkudziesięciu trupów wcale nie napawa mnie radością. Hardy umilkł na chwilę, potem oświadczył: — Mnie również nie zależy na zabitych, a z rannymi byłby kłopot... — Zbyteczny spór — przerwał nam Karol. — Wszystkim nam chyba zależy, aby jak najmniej padło strzałów i obeszło się bez rozlewu krwi. Czy tego da się uniknąć, trudno przewidzieć. — Słusznie — potwierdził oberżysta. — Co wy na to? — zwrócił się do reszty zebranych. Poruszyli się niespokojnie, popatrzyli jeden na drugiego. Widziałem, że nikt nie chce zabrać głosu pierwszy. Wreszcie podniósł się z ławy Tom. — Mamy rozbroić straż, tak? — spytał i zaraz sam sobie odpowiedział: — To jasne, że musimy tego dokonać. Albo my ich rozbroimy, albo oni zostaną górą i nas wytłuką. Nie mam racji? — Mówisz samą prawdę, Tom — zgodnie pokiwali głowami. — No, właśnie. Dlatego powiadam: nie lubię strzelać do ludzi, ale wolę strzelić nawet kilka razy niż czekać, aż mnie zabiją. — Wszyscy powinniśmy dobrze zrozumieć, o co chodzi — zabrał głos Karol. — Musimy zwyciężyć przy jak najmniejszej liczbie ofiar. Szkoda czasu dłużej na ten temat rozmawiać. Kto kieruje piątką mającą zaatakować domek dyrekcji? Ja — odezwał się Rick. — Pamiętajcie, nie wystarczy uwięzić strażników, trzeba zabezpieczyć budynek i obezwładnić Willburna. On przecież tam mieszka. I niech mu włos z głowy nie spadnie. Mówię wam to jako szeryf! Ja i moi dwaj towarzysze przyłączymy się do grupy mającej zaatakować magazyn broni. Kto kieruje atakiem na kwaterę straży? — Ja — powiedział Hardy. — To najtrudniejsze przedsięwzięcie. Po rozbiciu magazynu z bronią przybiegniemy do was. Nie wolno więc zaczynać zbyt wcześnie. Chyba że udałoby się rozbroić strażnika bez hałasu... Ale gdyby były jakiekolwiek trudności, czekajcie na mnie. Teraz idźcie po ludzi. Ruszyli w milczeniu. Poszedłem za nimi wąskim korytarzykiem i zatrzymałem się dopiero na progu. W obszernej sali aż czarno było od zebranych. Niektórzy drzemali na ławach, inni pokładli się po prostu na deskach podłogi. Nie sposób było kroku zrobić, żeby kogoś nie potrącić. Wycofałem się do pokoiku gospodarza. Znajdowała się tam tylko nasza trójka i Hardy. W milczeniu zapaliliśmy fajeczki. Nie wiem, jak tam moi towarzysze, ja czułem ogarniające mnie podniecenie. Karol był spokojny jak głaz, a Piotr wydmuchiwał dym ustami, jednocześnie cicho pogwizdując. Najgorzej czuł się zapewne Hardy. Nie potrafił usiedzieć na ławie. Co chwila podnosił się i przemierzał izdebkę wielkimi krokami, od zasłoniętego pledem okna aż do drzwi i z powrotem. Spojrzał na zegarek. — Ludwika jakoś nie widać... — Czy usłyszymy pukanie? — zapytałem. Chłopak czuwa cały czas przy drzwiach sklepiku. Przyznam się, że mnie ta sprawa bardzo wzięła. Do licha! — klepnął się w czoło. — Panowie, nie powiedziałem wam o bardzo ważnej sprawie. To najlepszy dowód, że tracę głowę. — Nie przejmuj się, Clement — Karol po raz pierwszy użył imienia oberżysty. — Wszystko będzie dobrze. Zresztą dla nas to nie pierwszyzna. Uśmiechnąłem się. Jako żywo, nigdy jeszcze nie kierowaliśmy żadnym buntem w żadnym obozowisku. — Znam hasło — odezwał się Hardy. — Co noc strażnicy otrzymują hasło. — A to coś nowego! — zdziwił się mój przyjaciel. — Kiedy bawiliśmy tu poprzednio... — Rzecz jest zupełnie nowa, wprowadzona dopiero przed dwoma dniami, a dowiedziałem się o niej przed kilku godzinami zaledwie. — Od kogo? — Ludwik przyniósł mi karteczkę. — Eileen jest genialna — mruknąłem. — To na pewno ona. — Willburn przedsięwziął dodatkowe środki ostrożności po ostatnim widzeniu się z nami — smętnie zauważył Karol. — Pewnie — zauważyłem. — Przecież uzyskał tyle niepokojących informacji... — Nic mi panowie o tym nie wspominali — zatroskał się Hardy. — Ależ mówiłem, mówiłem... Chodzi o naszą rozmowę z dyrektorem. Mój przyjaciel zbyt wielką wagę do tego przywiązuje. — Ach, to to — uspokoił się oberżysta. — Nie takie groźne. Wzruszyłem ramionami i energiczniej zająłem się fajką. — Więc jakie jest to hasło? — zapytał Karol. — Nietrudne do zapamiętania, po prostu „Oklahoma” i nic więcej. — Nie wysilili się — zauważyłem. — Strażnicy to bardzo prości ludzie i niezbyt mądrzy, dlatego podano im takie łatwe słowo. — Która godzina, Clement? — Kilka minut po pierwszej. — Jak ten czas leci! Ludwik powinien się zjawić za jakieś dwadzieścia, trzydzieści minut. Jeśli wszystko dobrze pójdzie. A nawet jak się spóźni, nic nie szkodzi. Bylebyśmy zdążyli przed świtem. — Czy koniecznie musimy czekać na tego Metysa? — zapytał oberżysta. — Noc w sam raz ciemna... — Jak pan to sobie wyobraża? Jeśli zostawimy strażników na wzgórzach, nikt nie będzie mógł opuścić doliny. Gdy nastanie dzień, zaczną do nas strzelać jak do indyków. Nie, nie, Clement. Bez rozbrojenia strażników nie wolno zaczynać — stwierdził Karol. — A gdyby nie udało się ich podejść? — Nieprawdopodobne. Gdyby jednak... Cóż, odłożymy akcję. Do następnej nocy. Karczmarz westchnął ciężko. Rozumiałem go dobrze. Pewnie dopiero teraz uświadomił sobie sytuację, w jaką się wplątał. Może żałował własnej inicjatywy? Lepiej stracić pieniądze niż zarażać się na śmierć. Ten drobny sklepikarz nie mógł mieć przecież nic z ryzykanctwa westmanów