Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przy stole siedziałem obok hrabiny, młodej blondynki z końską twarzą, istoty tak bladej i wątłej, jak by życie lada chwila miało ujść z jej chorowitego ciała. Nie było można jej nawet porównać z moją drogą Paulina. Tak więc żegnaj konsolacjo obiecana przez lorda Pembroke’a! Pomijam milczeniem szczegóły tego obiadu i wieczoru po nim, bo nic w nich ciekawego dla czytelnika. Nie opisuję również paru niemiłych okoliczności, w których za sprawą pani Cornelis moje nazwisko złączono z nazwiskiem niejakiego pana Constantini. Przechodzę natomiast do opowiadania o przykrej i zawiłej przygodzie, która przydarzyła mi się w Londynie i do reszty obrzydziła pobyt w tym przeklętym mieście. 185 NIESZCZĘŚLIWA MIŁOŚĆ – CHARPILLON I JEJ CIOTKI – NAJRÓŻNIEJSZE, FATALNE PRZYGODY Pewnego wieczoru przechadzając się po Vauxhall usłyszałem, że ktoś za mną wypowiedział nazwisko miss Charpillon, i natychmiast przypomniałem sobie list i adres dany mi przez pana de Morosini w Lyonie. Zaraz nazajutrz udałem się do tej panny i poznałem w niej urocze dziecko, którem osiem lat temu spotkał w Paryżu. – Jak to, mój panie, od trzech miesięcy bawisz w Londynie i dopiero teraz przypomniałeś sobie o mnie! Usprawiedliwiałem się, jak mogłem najlepiej, gdy ona mizdrzyła się przed lustrem i wreszcie rzekła: – Przyjdź pan jutro, zjemy razem obiad. – Niestety, pani, jutro spodziewam się lorda Pembroke’a. – Niewątpliwie w większym gronie. – Będziemy sami. – Przyjadę z ciotką dotrzymać panom towarzystwa. – Będzie mi bardzo miło – i podałem jej adres. Przeczytawszy go wybuchnęła śmiechem: – Jak to! Pan jesteś tym Włochem, autorem wspaniałego afisza nad drzwiami jednego z domów na Pall Mall? – We własnej osobie. Śmiała się jeszcze głośniej. – To zaproszenie przez afisz musiało pana drogo kosztować. – Zawdzięczam mu cudowne chwile... – I jestem pewna, że o mały włos nie umarłeś pan z żalu po zniknięciu owej obcej damy. Założę się, żeś dochował jej tajemnicy. – Święcie. – Niewiele brakowało, a miałbyś pan mnie za lokatorkę, miast tamtej pięknej damy. – Pani śmiejesz się ze mnie. Apartament ciebie nie wart. – Zamierzałam ukarać pana za czelność. – Ciekaw jestem owej kary. – Czyż my, kobiety, nie mamy jej zawsze na podorędziu? Podbiłabym twoje serce i torturowałabym cię kokieterią. – Tylko diabeł wpadłby na podobny pomysł, a pani jesteś aniołem. Dziękuję za szczerość, będę się miał na baczności. – A więc nie chcesz mnie już widzieć? Filuterna minka towarzysząca tym słowom zadawała im kłam. Istnieje pewne kobiece szelmostwo polegające na tym, aby prawdę podawać w postaci najbardziej przykrego kłamstwa. Tę sztukę na moje nieszczęście, jak się o tym przekonamy, panna Charpillon znała wspaniale. Ów okres, wrzesień 1763 roku, notuję jako przełomowy w moim życiu, bo istotnie od tego czasu czułem, że się starzeję. Miałem dopiero trzydzieści osiem lat, ale jeżeli zgodnie z naturalnym prawem linię schodzącą można mierzyć wstępującą, wolno mi dziś (1797 rok) liczyć najwyżej na cztery lata życia, a te upływają dość szybko w myśl aksjomatu o ruchu przyspieszonym. Panna Charpillon, którą wówczas znał cały Londyn i która może jeszcze żyje, była rzadko spotykaną i wprost idealną pięknością. Szatynka o lazurowych oczach i oślepiająco białej skórze, cienka w talii; gors miała pełny i cudnie toczony, rękę szczupłą, nóżkę malutką, i do 186 tego najwyżej siedemnaście lat. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć bardziej zwodniczej twarzyczki; nigdy jeszcze natura nie skłamała czelniej, niż nadając temu liczku aż tak niewinny i naiwny wyraz. Czemu nie miałbym podejrzewać, iż Charpillon planowała moją ruinę, nim mnie poznała! Nawet dziś nie mogę bez wzruszenia myśleć o chwili, kiedy się z nią pożegnałem po pierwszej wizycie: nie odczuwałem wówczas tych ciągotek, które budzi w nas widok pięknej osóbki. Byłem smutny, zrozpaczony, słowem – zakochany. Dziwne, że obraz Pauliny, ciągle żywy w mojej pamięci, nie zdołał rozwiać tego swoistego czaru, który od pierwszej chwili wywarła na mnie panna Charpillon. Chwilami uspokajałem się przypisując to uczucie urokowi nowości. Wmawiałem sobie, że rozczarowanie jest bliskie, że jedna noc spędzona z tą dziewczyną stłumi ów piękny płomień i, prawdę mówiąc, sądziłem się bliski celu. Jakież przeszkody mogłem sobie wyobrazić? Czy nie zaprosiła się sama na obiad? Czy nie była metresą pana de Morosini, któremu wcale nie pozwoliła uschnąć z miłości, mimo brzydoty i wieku? Miał złoto, ale czy ja go nie miałem? Roztrwonię je w razie potrzeby, ale Charpillon będzie moja. Nazajutrz lord Pembroke zdumiał się głęboko, kiedym mu powiedział, kto się do mnie wprosił na obiad i jak to było. – Znam tę dziewczynę – rzekł – i już ze swoją szkodą. Spotkałem ją ostatnio w Vauxhall. Była wraz z ciotką. Zaproponowałem jej dwadzieścia gwinei za chwilę sam na sam w alejce. Zgodziła się, ale nie uszliśmy nawet pięćdziesięciu kroków, kiedy puściła moje ramię i uciekła. – Trzeba było spoliczkować ją przy ludziach. – Żeby się ze mnie wyśmiano! Pogardzam nią i to jest cała moja zemsta. Casanova, czyś pan czasem nie zakochany? – Czysty kaprys, nic więcej. – Strzeż się pan, to rozkoszna filutka, która kpi sobie z całego świata. W tej chwili weszła Charpillon. Nawet na mnie nie spojrzała, tak była zajęta lordem. Przypomniał jej tę historię w Vauxhall. Długo drwiła z jego łatwowierności, a potem zaczęła nagle z innej beczki. – Uspokój się, mój panie – rzekła mu – kiedy indziej nie będę tak okrutna. – Zupełnie możliwe, bo tym razem nie zapłacę z góry. – Pfuj, milordzie! To, coś powiedział, jest równie upokarzające dla ciebie jak i dla mnie