Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Parowóz zagwizdał, kierownik pociągu pomachał nam ręką, jakaś młoda podróżująca dama — chusteczką, wagony ruszyły i wkrótce znikły za horyzontem. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się na „westmańskiej ścieżce". Bardzo to dumnie brzmi, lecz w tamtej chwili pożałowałem nagle przytulnego mieszkanka w Milwaukee, wygodnego łóżka, kominka i stołu nakrytego obrusem. Kiedyż ja znowu tam wrócę? I czy wrócę? Podczas tej wyprawy odwiedziliśmy siedziby plemienia Czarnych Stóp, znajdujące się w kanadyjskiej prowincji Alberta. Przyznam, że byłem zdumiony przyjęciem zgotowanym nam przez czerwonoskórych. Tak wypadło serdecznie i tak kłóciło się z moimi dotychczasowymi poglądami o Indianach, ich życiu i obyczajach. Jako nowicjusz, po prostu greenhorn, popełniłem błąd uznając gościnność, jaką mi okazywano, za nieledwie codzienne zjawisko wśród czerwonoskórych. Prawda leżała pośrodku. Dopiero później zrozumiałem, że przyjmowano mnie tak serdecznie tylko dlatego, iż byłem „białym bratem białego brata", czyli Karola Gordona, którego zasługi wysoko sobie ceni to plemię Czarnych Stóp. To przecież oni — jak się dowiedziałem — nadali Karolowi imię Wielkiego Bobra, a bóbr jest dla Indian symbolem mądrości, jak u nas sowa. Tak więc wyłącznie Karolowi zawdzięczałem tę wersalską prawie uprzejmość ze strony nieco posępnych i nieco dzikich wojowników. Lecz — właśnie jako greenhorn — nie potrafiłem tego zrozumieć. Zrozumienie przyszło nieco później, a wraz z nim sprawiedliwy pogląd na „czerwonych" i na „blade twarze". Ocena wzajemnych krzywd i bezstronne spojrzenie na rzeczywistość. Teraz już wiem, że Indianie nie potrafią być serdeczni ani ufni wobec nie znanej „bladej twarzy", dopóki jej dobrze nie poznają, po tygodniach, niekiedy miesiącach wzajemnych kontaktów. Zbyt wielu krzywd doznali od białych, zbyt wielu oszustw i kradzieży. Oczywiście: kradzieży ziemi, która zawsze stanowiła wspólną własność plemienia, nigdy — pojedynczego wojownika czy nawet rodziny. Nadszedł jednak czas, kiedy „czerwoni bracia" poczęli mnie cenić na równi z Karolem, kiedy uzyskałem od nich zaszczytny przydomek: Orle Pióro (gdy upolowałem orła). Tam, w Górach Skalistych, zabiłem pierwszego w swym życiu (i jak dotąd — ostatniego) szarego niedźwiedzia i dzięki temu zdobyłem prawo noszenia naszyjnika z pazurów i zębów grizzli. Moja pozycja wśród wojowników plemienia umocniła się jeszcze bardziej, gdy nieoczekiwany splot okoliczności uwikłał nas (Karola i mnie) w przygodę pełną prawdziwych niebezpieczeństw. Wówczas nie zdawałem so- bie jeszcze sprawy z tego, ile razy ryzykuję skórą, lecz widzieli to Indianie i potrafili ocenić. Zdołałem przywyknąć do warunków życia na prerii dość szybko, przestał mnie razić specyficzny i nie każdemu miły zapach potu i dymu, jakim są przesiąknięte indiańskie ubrania, pod skórzanym dachem tipi sypiałem równie wygodnie, jak we własnym pokoju w Milwaukee. Karol pół żartem, pół serio stwierdził po kilku tygodniach, że nie zawiódł się na mnie, a błędy, które popełniałem, popełniłby każdy inny znajdujący się w mej sytuacji... greenhorn. Była więc to nieco dwuznaczna pochwała. Ale, niech tam! W następnym roku znowu odwiedziliśmy Czarne Stopy, a później — tak mi to weszło w nawyk — każdej wiosny wędrowałem z Karolem w inne okolice, a każdej jesieni powracałem w zakurzone mury miasta, aby zająć się na nowo praktyką lekarską. Przy tym systemie letniego odpoczynku zdołałem poznać spory szmat Arizony, Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany, Teksasu, a nawet odwiedzić północną część Meksyku. Jak twierdził żartobliwie Karol, stałem się w ten sposób pierwszym westmanem wśród lekarzy i pierwszym lekarzem wśród westmanów. Na kolejną eskapadę, tym razem na terytorium Kolorado, namówił mnie jak zwykle Karol. Piszę: „jak zwykle”, ponieważ to on właśnie wybierał kierunki naszych wędrówek i był tak uparty, iż żadne moje argumenty przeciw nigdy nie osiągały zamierzonego skutku. Zresztą, słabe to były argumenty. Ja, urodzony mieszczuch, nie mogłem nawet porównać swej znajomości kraju z tym, co wiedział Karol Gordon i co widział podczas dalekich wypraw na północ, na południe, na zachód. Z wiosną tego roku zaproponował mi wyjazd do stanu Kolorado i mówił z takim entuzjazmem o przyrodzie, klimacie i faunie tej ziemi, aż mnie ubawił