Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Komtur poczuł się jakby obrażony. Ale pokrył obrazę fałszywym uśmiechem. W istocie był ogromnie ciekaw przyczyn takowego, a nie innego rachunku Jachny. — Skąd u ciebie taka nierówna liczba? — zapytał. — Ano, widzicie, dostojny panie, to jest tak... — odpowiedział powoli Jachno. — Pragnę ja wysoko ocenić waszą dostojność i ani mi w głowie uchybiać. Naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, Judasz sprzedał za trzydzieści srebrników, takich niby groszy, myślę więc, że największy nawet człowiek nie może być tyle wart, jeno mniej. — Ooo! — wykrzyknęli znów dostojnicy. — Niech cię nie znam! — zawołał sam komtur z niekłamanym podziwem. — Niegłupi, muszę przyznać, człowiek z ciebie. Dałeś dwie dobre odpowiedzi Aliści wątpię, czy oitra-fisz w sedno odpowiedzią na trzecie pytanie. Słuchaj uważnie! Powiedz mi, o czym ja w tej chwili myślę, że jest prawdą, a w istocie prawdą nie jest Tym razem Jachno nie namyślał się ani chwili, jeno z szerokim uśmiechem odpowiedział: — Wasza dostojność myśli, że ja jestem zakonnikiem klasztoru kartuzów pod wezwaniem Paradisus Bea-tae Mariae Virginis1 a tymczasem jam jeno owczarz klasztorny. Dostojnicy osłupieli. Zapadła głucha cisza. A potem, gdy Jachno na skinienie komtura opuścił refektarz, roze-brzmiał niedobry hałas. — Powiesić łgarza! Oczajduszę! Świętokradcę! — Obraża Zakon, to tylko krew zmyć może! — Wystrychnął nas na dudków! — Zamknąć klasztor, co tak podstępnie działa! Grzmiały też coraz głośniej inne wrogie, groźne dla Jachny i klasztoru kartuzów okrzyki. Atoli sam komtur był odmiennego zdania. — Bracia! Opamiętajcie się! — wołał. — Ja podziwiam tego prostaka, któremu, jakeśmy słyszeli, nawet łacina nie jest obca. Podziwiam jego dowcip i politykę. A ponieważ spełnił nasze żądanie, działając w imie- 1 Klasztor kartuzów w Kartuzach miał tę łacińską nazwę, która po polsku brzmi: Raj Błogosławionej Marii Dziewicy. niu kartuzów, muszę przeto dotrzymać na razie słowa i zezwolić na dalszą istność ich klasztoru. Nie bez oporu pogodzili się wszyscy z tym postanowieniem. Odesłano Jachnę z odpowiednim dokumentem, ochraniającym klasztor przed zakusami władz. Owczarz, stanąwszy przed zgromadzeniem zakonników kartuskich, gładko zdał sprawę ze swego poselstwa. Wywołał nie mniejszy u nich podziw niż u Krzyżaków. Uściskali go serdecznie, obdarzyli nagrodą pieniężną aż stu dukatów i obiecali wysłać go na naukę do szkół. Ten owczarz-mądral zwał się ponoć Lalbuda i z czasem wyrósł na znamienitego człowieka. 15. Stolimi Ongiś w wierzchucińskich lasach, a były one nieprzebyte wonczas, gnieździł się wielki siedmiogłowy smok. Prześladował okrutnie ludzi i zwierzęta. Napadał z góry, bo miał skrzydła i fruwał, rozdzierał na kawały swą ofiarę i pożerał. Ludzie, choć skrzykiwali się do kupy w tu- 37 ? tejszych osadach, w żaden sposobnie mogli mu dać rady. W tych czasach żyli na świecie sto-limi, czyli olbrzymy, wielkoludy. Jeden taki stolim mieszkał w jaskini wydrążonej w nadmorskiej wydmie za Karwieńskim Błotem. Mieszkańcy wiosek i puszcz znad Jeziora Żarnowieckiego i dalej, aż do morza, Białogóry i Hylu, zmówili się wyprawić posłów do onego stolima i prosić go o pomoc. I tak uczynili. — Ano, dobra — odpowiedział posłom stolim. — Ale musicie mi za to wyszukać białkę, abym ją umiłował i poślubił. Oczywista może to być ino stolimka. — Znajdzie się żonka dla waszej mości, znajdzie, a jakże — rzecze jeden z wysłańców. — Jedna bardzo urodna stolimka mieszka kole Stężycy nad jeziorem Raduń. Na pewno spodobacie się sobie wzajem, bo i wasza mość chłopik gładki. — Macie szczęście, żeście mnie tu zastali. Ja tutaj ino w gościnie przebywam, a naprawdę to mieszkam kole Kościerzyny, nad jeziorem Su-domie. No, i ugoda stanęła. Stolim zaczaił się w wierzchucińskim lesie i cierpliwie czekał na smoka. Aż smok go wreszcie wypatrzył i runął nań z góry, uradowany, że będzie miał co niemiara jedzenia z takiej ogromnej ofiary. Ale zawiódł się srodze. Stolim rozerwał go na strzępy i utopił w Jeziorze Żarnowieckim, iż od smoczego ścierwa na długi czas ryby tam wyzdychały oraz wszelkie inne stworzenia i rośliwie. — Prowadźcie mnie ninia do panny! — zażądał po „robocie". Zaprowadzili go zaraz pod Stężycę — kawał drogi, kilkanaście mil. Musieli jechać konno czy wozami, a i tak zeszła im cała doba. Wielce to stolima gniewało, bo sadził wiorstowy-mi krokami, bez nich więc przebyłby tę odległość w mig. Jak tylko go stolimka zobaczyła, tak od pierwszego wejrzenia rozkochała się w nim na zabój. I dobrze. Bo on w niej również. A że w stolimach nie było żadnego pomiarkowania ni przyzwoitości, to stolimka owa wnet jęła szukać miejsca, gdzde by pofig-lować mogła z zalotnikiem. Najlepiej jej się widziało jezioro, umyśliła przeto zasypać je piachem, aby mieć takowe stolimskie „gniazdko". On zaś był takoż nie od tego, ale że, jak to chłop, mniej robotny niż baba, tylko z uśmiechem poglądał na jej krzątaninę. Nabrała w fartuch piasku i dalej sypać go w wodę! Chłopy, co stolima tu przywiodły, aż gęby porozdziawia-ły z podziwu. A ona sypie piach i sypie, aż na jeziorze powstała obszerna wyspa. Tego by i tysiąc chłopa nie dokonało może przez rok. Jej zaś zeszło kilka zdrowasiek. Kiedy zobaczyła tę wyspę, uznała, że już wystarczy na małżeńskie gniazdo. Miała wprawdzie zraizju zamiair zasypać całe jezioro, ale teraz poniechała dalszej roboty: tak jej pilno było do stolima. Tym bardziej że owa wyspa w cudowny sposób od razu porosła trawą, krzewami i kwieciem. Jak tam było, to było, ale niedługo po ślubie, takim stolimskim, chyba pogańskim, stolim zabrał swoją białkę do własnego domu pod Kościerzyną. Tutaj ona, kapryśna jak to niewiasta, zażądała od małżonka, by jakoś skró- 38 cił drogę z zachodniego brzegu jeziora Sudomie na wschodni. Pieron baba! Bo przecie mogła przejść w bród albo przeskoczyć na przeciwną stronę, rozpędziwszy się od Lipusza czy Lipuskiej Huty. Nie, to uparła się, „piąstkami" zapłakane oczęta trze albo wali w stół, aż świat się cały trzęsie. — Usyp mi stegnę J przez jezioro, bo cię miłować przestanę! — woła. — Usyp mi i usyp! — A, niech cię pieron! — zaklął i machnął ręką, aż wiatr od tego powiał na okolicę. — Ożeniłem się, to mam. Trza mi było siedzieć na zadzie za Karwieńskirn Błotem, u przyjaciela, starego kawalera, co zawdy mnie przestrzegał: „Nie żeń się, bo z pana rabem zostaniesz!" Poszedł nad jezioro i od Lipuskiej Huty jął sypać stegnę w poprzek wód, wszerz, z zachodu na wschód. Usypał tak dalej niźli przez pół jeziora, gdy nagle sprzykrzyła mu się ta robota