Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Dobry z ciebie przyjaciel, nie ma co, Rene! — odparł z wyrzutem Laennec. — Czy tylko ja mam ciągle gadać?... Ogólny śmiech przygłuszył na chwilę rozmowę, potem jednak trzeba było nawiązać nić opowiadania. — Pod koniec piątego tygodnia nasz dowódca, Bertrand, zaczął wyraźnie zdradzać pewien niepokój. Ten człowiek zawsze miał jakiś szósty zmysł jeżeli chodzi o wyczuwanie pogody. Nie wiem jak, ale zawczasu już coś czuł, chociaż meteorologowie nic się jeszcze nie orientowali. „Trzeba jak najprędzej zakończyć roboty i wracać na stację" — mówił nam wtedy. Obawiał się, że nadejdą burze piaskowe, a to na Marsie stanowi największe niebezpieczeństwo. Nagle zrywa się wiatr, tylko licho wie skąd się bierze, bo przecież powietrze tam jest rzadkie. — W stratosferze ziemskiej, to znaczy w wysokich warstwach ziemskiej atmosfery, na wysokości do osiemdziesięciu kilometrów, także istnieją silne wiatry, chociaż tam ciśnienie powietrza jest jeszcze niższe, niż na poziomie morza na Marsie — wtrącił Duval. — Prawda — odpowiedział radarzysta — tylko że na Marsie to jednak trochę inaczej wygląda. Nagle nadlatują olbrzymie chmury pyłu, a sięgają licho wie jak wysoko. To jeszcze nie wszystko, powstają tam trwałe wiry powietrzne, które utrzymują te chmury pyłu nad jednym terenem nieraz i przez cały tydzień. Właśnie czegoś podobnego obawiał się dowódca, ale nasz meteorolog śmiał się z tego. Był nim Mawropulos, Grek z Krety, ładny chłopak, smagły jak Indianin. „Nie ma strachu, dowódco, pogoda rozwija się zupełnie normalnie!" — odpowiadał na apele Bertranda o pośpiech. Dowódca jednak nie myślał ustąpić. Czterdziestego pierwszego dnia naszego pobytu nad Jeziorem Północnym wczesnym rankiem wszystko było gotowe do odlotu. Przesłaliśmy meldunek do stacji w Syrtis Major i o szóstej piętnaście wystartowaliśmy. Niebo przesłonięte było cienką, rzadką zasłoną, było spokojnie i bezwietrznie. Nikt nie przypuszczał, że w dziesięć minut po starcie rozpęta się dosłownie piekło. Wicher dopadł nas od lewej strony, ale to jeszcze nie byłoby straszne, ponieważ byliśmy od niego znacznie szybsi. Lecz w minutę później zmienił kierunek na północny — od tej strony pędziła na nas wysoka, czarna, nieprzejrzysta ściana. Był to niesiony przez wiatr pył z Mare Boreum, z Morza Północnego. To wcale nie morze, tylko nazwa nadana przez dawnych astronomów XX wieku — a w gruncie rzeczy to najbardziej zdradziecka piaszczysta pustynia jaką sobie tylko można wyobrazić. Lecieliśmy na wysokości tysiąca metrów. Zanim kto zdołał pomyśleć, by zejść niżej, już zaczęła się zabawa. Ze wszech stron otoczyła nas czarna noc, rozdzierana fioletem błyskawic. Chmury piaskowe zawsze są mocno naelektryzowane, błyskawice przelatują nieustannie. Oczywiście: połączenie radiowe od razu zostało przerwane. Nie działał także radar. Nasz pilot, Niemiec Muller, to był wspaniały człowiek. Nie czekając nawet na rozkaz Bertranda starał się wyjść ponad chmury. Ale wszelkie wysiłki były daremne, czuliśmy to od razu. Na wysokości dwudziestu kilometrów zaczęła zawodzić kompre-sja, trzeba było zejść niżej, na pięć tysięcy metrów, potem na ty-siąc pięćset. A tam było najgorzej: błyskawica za błyskawicą, grzmoty huczały nieustannie. Kręciliśmy się tędy i owędy, nawigacja nawaliła, kompasu słonecznego nie mogliśmy użyć — bo i gdzież tu słońce! — a w kompasie magnetycznym igła latała jak szalona... Milczący zazwyczaj Bretończyk na wspomnienie dawnych, wstrząsających momentów, wpadł wyraźnie w podniecenie. Słuchacze nie odrywali wzroku od jego warg, mimo iż większość z nich dobrze znała tę historię. Jednakże opowieść w ustach bezpośredniego uczestnika miała inne cechy autentyczności i wiarygodności niż na kartach książek, czy na ekranach kina. — I tak trwało z jakich dziesięć minut, może i dłużej nawet. Dwa razy już piorun strzelił w helikopter, ale zawsze bez szkody zsunął się po drucie anteny, który Muller kazał opuścić bardzo nisko. Potem przyszedł trzeci piorun — ten już dobrał nam się do skóry. Stopił nam główne śmigło, helikopter runął w dół... Choćbym i tysiąc lat żył, tej chwili nigdy nie zapomnę. Muller stojąc przy sterach nawet okiem nie mrugnął. Mógł liczyć tylko na wysokościomierz ultradźwiękowy i to nie dokładnie, ponieważ piasek wdzierał się wszędzie, był nawet i pod nami, a więc wskaźniki nie były precyzyjne. Pilot rozpaczliwie próbował manewrować i przejść na lot ślizgowy dziobem pod wiatr. Udało mu się to tylko częściowo — uderzyliśmy bardzo mocno lewym bokiem, maszyna dosłownie rozłamała się na pół. Przy motorach elektrycznych w stosunku do dawnych benzynowych ten przynajmniej był plus, że nie powstał pożar