Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Nortay-u-Hah to znaczy Krótka Strzelba. Wielu ludzi o tym nie wie. — Daję pięć ludwików i małego talara na dodatek. — Powiedziałem sześć, mój panie. Człowiek odwrócony plecami do świecy, który do tej pory nie odezwał się ani słowem, próbował mechanizmu przez cały czas rozmowy. Teraz podszedł do rusznikarza i szepnął mu na ucho: — Towar jest dobry? — Doskonały. — Daję sześć ludwików. W pięć minut później, podczas gdy paryżanin, zwany Czerwonoskórym, trzymał pod pachą schowane w sekretnej kieszonce bluzy sześć ludwików, otrzymanych przed chwilą, rusznikarz i nabywca rewolweru, unosząc swoją zdobycz w kieszeni spodni, opuszczali ulicę Coutanchez. 8. ZDERZENIE CZARNEJ I CZERWONEJ KULI Nazajutrz, a był to czwartek, niedaleko Saint-Malo, koło cypla Decolle, w miejscu gdzie brzeg skalny jest wysoki, a morze głębokie, wydarzyła się rzecz tragiczna. Wysunięty język skalny, przypominający kształtem żeleźce lancy, który łączy się z lądem wąskim przesmykiem, ciągnie się daleko w morze i urywa gwałtownie ogromną, prostopadłą skałą; jest to częste zjawisko w morskiej architekturze. Chcąc dostać się od strony lądu na grzbiet prostopadłej skały, trzeba wspinać się po równi pochyłej, która bywa chwilami dosyć stroma. Na takim to grzbiecie skalnym, około godziny czwartej po południu, stał człowiek owinięty w obszerną pelerynę służbową i prawdopodobnie uzbrojony, co łatwo było poznać po kanciastych fałdach jego okrycia. Wierzchołek, na którym stał ów człowiek, stanowił dość obszerną płaszczyznę, usianą odłamkami skał, przypominającymi duże kostki brukowe, między którymi tworzyły się wąskie przejścia. Owa płaszczyzna, porośnięta gęstą i krótką trawą, kończyła się od strony morza pustą przestrzenią urywającą się prostopadłym zrębem. Zrąb zaś wynurzał się z pełnego morza na wysokość sześćdziesięciu stóp i wydawał się wyciosany pod pion. Z lewej strony jednak zrąb się obsuwał i tworzył rodzaj naturalnych schodów właściwych granitowym skałom, których niezbyt wygodne stopnie wymagają czasami kroku olbrzyma lub skoków klowna. Skalna ściana spadała gwałtownie do morza i zagłębiała się w wodę. Było to karkołomne zejście. Ale na upartego można było tamtędy zsunąć się do łodzi czekającej pod samym zrębem skalnego muru. Wiatr dął, człowiek owinięty peleryną, mocno trzymający się na nogach, lewą ręką podpierał prawy łokieć i przymrużając jedno oko, spoglądał drugim przez lunetę. Zdawał się wytężać całą swoją uwagę. Zbliżył się do brzegu zrębu i stał nieruchomo nie spuszczając oczu z horyzontu. Był właśnie najwyższy przypływ. W dole pod nim fala rozbijała się o skały. Przedmiotem pochłaniającym uwagę tego człowieka był statek znajdujący się na pełnym morzu, który istotnie zdawał się wykonywać jakieś dziwne manewry. Statek ów, który przed godziną zaledwie opuścił port w Saint-Malo, zatrzymał się za skałami Banąuetiers. Był to trój masztowiec. Nie zarzucił kotwicy, prawdopodobnie dlatego, że lina nie dosięgłaby dna i kotwica zostałaby wciągnięta pod dziób statku; ograniczył się tylko do położenia się w dryf. Człowiek patrzący przez lunetę był strażnikiem wybrzeża, jak na to wskazywał krój jego peleryny; śledził wszystkie manewry trój masztowca i zdawało się, że notuje je w pamięci. Statek ustawił żagle w dryf na wiatr i z wiatrem, jak na to wskazywały zwinięty fok-marsel oraz grot-marsel wydęty od wiatru; wybrał szot bezana oraz ustawił ster-marsel ostro na wiatr w taki sposób, aby przeciwstawić działanie jednych żagli działaniu drugich i uzyskać mały ruch naprzód oraz mały znos. Nie troszczył się o zbytnie skierowanie na wiatr, gdyż fok-marsel był zbrasowany zaledwie prostopadle do stępki. W ten sposób tracąc na wietrze był znoszony zaledwie pół mili na godzinę. Na pełnym morzu i na szczycie nadbrzeżnych skał było jeszcze zupełnie jasno. Ale samo wybrzeże ogarniał już mrok. Strażnik, całkowicie pochłonięty obserwowaniem morza, nie pomyślał o zlustrowaniu otaczających go skał. Stał odwrócony plecami do skalnych, trudno dostępnych schodów, łączących wierzchołek cypla z mo rzem. Nie spostrzegł, że coś się tam porusza. Na tych schodach za zakrętem ukrył się jakiś człowiek, prawdopodobnie jeszcze przed przybyciem strażnika. Od czasu do czasu jakaś głowa wysuwała się w mroku spod skały i spoglądała w górę obserwując obserwatora. Głowa w szerokim, amerykańskim kapeluszu była głową kwakra, który przed dziesięciu dniami rozmawiał z Zuelą na skałach Petit-Bey. Nagle strażnik jak gdyby podwoił uwagę. Przetarł prędko brzegiem rękawa szkło lunety i wycelował ją energicznie na trój masztowiec. Od statku oderwał się jakiś czarny punkcik. Ów czarny punkcik, podobny do mrówki na morzu,, był łodzią. Łódź zdawała się kierować w stronę lądu. Siedziało w niej kilku marynarzy, którzy zawzięcie wiosłowali. Płynęli na ukos, w stronę cypla Decolle. Strażnik śledził ich z najwyższym napięciem. Nie tracił z oczu najlżejszego poruszenia łodzi. Zbliżył się jeszcze bardziej do zrębu skały. W tej samej chwili człowiek wysokiego wzrostu, ów kwakier właśnie, wyłonił się na szczycie skalnych schodów. Strażnik go nie widział. Człowiek zatrzymał się na chwilę, miał spuszczone ręce i zaciśnięte pięści, wzrokiem myśliwego mierzącego do zwierzyny spoglądał na plecy strażnika. Dzieliły ich zaledwie cztery kroki. Przybysz postąpił krok naprzód i stanął; zrobił jeszcze krok i zatrzymał się; posuwał się sztywno przed siebie, reszta ciała zastygła w bezruchu; stąpał bezszelestnie po trawie; za trzecim krokiem zatrzymał się znowu; dotykał już niemal strażnika stojącego nieruchomo ze swoją lunetą