Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
92 — Nale jej!... Pięknie witóm, Stryczku!,.. Słyszałach, że ktoś tu mówi, a... — No, przynieś, przynieś! —¦ przerwał jej ojciec. — Bo Stryczek nóm ucieknie, jak to bydzie długo trwało... Dziewczyna poszła. Zostawiła za sobą nieuchwytne wspomnienie czegoś jasnego. Stryczek zamyślił się bezwolnie, cóż to być mogło. Albo strzępek czyjegoś śpiewu, lub widok czystej strużki wody o wschodzie słońca, czy też radość, kiedy syn jego wrócił z wojfny. — Szykowne dziewcza! — rzekł po chwili. — Nó! — przyświadczył Brożek. — Tyle mi zostało na świecie. Żona mi umarła jakoś zaroz po powstaniu, a Antek... dyć wiecie, ni? — Wiem, Brożku! — przyszedł głos miękki, podobny głaśnięciu dłonią po twarzy. — Wiem, że zginął w powstaniu. No, poręczono Panu Bogu... Bóg doł, Bóg wziął... Nastała cisza. Ciężka jakaś, spopielała. Położyła się na ludzi jak żelazna, zimna ściana wozu, co w ganku ze szyn spadł, a teraz trzeba go podnosić spoconymi plecami. — Tak... Bóg wziął!... — szepnął do siebie Brożek. W słowach jego i ustach był piołun. — A mógłby do dziśka żyć... mój Anteczek roztonajmilejszy... Mógł do dziśka żyć, jak i wasz syn, gdyby... — załamał się jego wzburzony głos. Przeszedł w westchnienie. — Tak, tak, na świecie!... — dodał Stryczek, tając w sobie radosne przeświadczenie, że to nie jego, ale BrożkóW syn zginął. Tak nieoczekiwanie wychynęło z serca owo dziwaczne uczucie. Zdusił je natychmiast, bo go wstyd za nie było. Weszła Stasia, spłoszyła zamyślenie Stryczka. — Proszą, panie Stryczek — rzekła. — Proszą nie pogardzić naszą kawą. Uśmiech, oczy i dłonie Stasi posłodziły radość, jaka szła z woniejącej kawy w dzbanku. Pół bochna chleba rozparło się szeroko na niklowanej tacy. Duża kostka margaryny żółciła się w odwiniętym papierze. Stryczek ukrajał kęs chleba, nabrał na nóż skrawek margaryny, posmarował, chlipnął kawy i zagryzł chlebem. — Dobra kawa, piernika kandy! — pochwalił szczerze. — Ani 93 ja staro tak nie umie gotować. To wasza... to tyś, Stasiu, na-owała takiej fajnej kawy? — Toć! — rzuciła dziewczyna przez zapłoniony uśmiech. Stasia poszła znowu do kuchni, a Stryczek pojadał powoli, łkował i raz wraz wiązał swoje słowa ze słowami Brożfca. Po-l otarł wąsiska, wstał i jął się żegnać. — A dziśka idziecie na szychta? — zapytał Brożka od, nie-enia. < , — Ano pewnie, że ida!... Mówił mi inżynier, żeby przyjść. Mó-rabować stemple ze starych wyrobisk w filarach. Mówił, że samy, bo już pięć filarów stoi próżnych. Gdy je kiedyś skręci iwali, obwał mógłby dosięgnąć filara, w którym ludzie robią. — Hm, to jest niebezpieczno robota. Może człowieka przysy-do imentu... No, ale jak się uważa!... A kto robi z wami? —• Cmoik. Dwóch nas tylko bydzie... Aha, a zdaje się, że dziśka zie ten nowy praktykant ze szkoły górniczej. Ani nie wiemy, się nazywo. — Jo wiem. Bo on już ze mną robił. Zgrabny synek. To jest inżyniera ze szybu „Aspern". — Którego? Millera? — Nie. Pfeiffera. — Co? Pfeiffera? Tego zbója?... Tego... — Cóż wy powiadocie? Jak to, zbója? Kogóż zabił? — Nie wiecie?... Mojego Antka! Mojego Antka roztonajmilej-;o!... On go zastrzelił w trzecim powstaniu! To on był z pewną! Stryczek usiadł z powrotem. Brożek chodził wzburzony po e i opowiadał. Stryczek raz w faz cudował się, głową potrząsał, iwał, dłonie składał i znowu słuchał. ¦ — ...i Antek przybieżoł do mnie. Od rana byliśmy w ogniu, jeść chciało mi się bardzo. Przyniósł mi chleba i saperki. imci strzelali i strzelali. Mówią Antkowi: — Tóż skryj sie, sy-, bo cię zastrzelą! Antek uniżył się. A prawie wyciągnął chleb eszeni i położył na kamieniu... A tamci biją!... Wiem, wtedy geschowi" przewodził inżynier Pfeiffer... On ich .prowadził na To był ten zbój, inżynier Pfeiffer... Potem Antek podniósł się ha, a ktoś z tamtej Pfeifferowej bandy strzelił i trafił mojego ka roztonaj milszego w piersi!... Jezus, Maryja!... Synek roz- 94 krzyżował ramiona, zawołał jeszcze na mnie: Tato! TatulkuL. i zwalił się na ziemię. Akurat koło kamienia. Przyskoczyłech, krzyknąłech na święte słowa... Mój Anteczek już kona!... Palcami gmerał ziemia, a nogami kopał... Krew płynęła z piersi i z ust... Krzyczołech, z Bogiem, się wadziłech, żeby mi synka zostawił, ziemia kąsołech z okropnej męki... A synek konał, jak ten ptoszeczek mały... Porwołech go w ramiona, piastowołeeh jego tężejące ciało... skowyczołech z bólu... A synek konał... A tamci strzelali!... Przytknąłech dłoń do jego rany na piersiach, żeby uciekającą krew zatrzymać... żeby uciekające życie jego zatrzymać w drodze... A krew sączyła się i sączyła między zaciśniętymi palcami i życie gasło w nmi... Aż zgasło. Umilkł Brożek i jakby zapatrzył się w samego siebie. Stryczek przypomniał sobie osobliwą chwilę na froncie, kiedy po ryczącym, długim ogniu huraganowym nastała w nieoczekiwanej chwili ogromna cisza. Wszyscy żołnierze w jego rowie patrzyli dokoła, przerażeni szumem ciszy. A cisza wchłaniała ich jak bezdenna, czarna woda. Obecnie, kiedy Brożek ucichł, doznał tego samego wrażenia. Przeraziła go cisza, jaka nastała po tamtym wniebogłośnym, skowyczącym krzyku ojcowego serca. Przez odchylone okno sączyły się rechotliwe pogwarki maszyn i ściszone wołania ludzkie. Mrok oparł się na ramie okiennej i ślepił fioletem w izbę. Zegar na ścianie rachował stąpania czasu. — ...a potem podniosłech chleb z kamienia... — zaczął Brożek zmęczonym głosem. — Chleb był nasiąknięty Antkową krwią... Oto jest!... — i wskazał dłonią na komodę. Na środku, pod małym czarnym krzyżem stał duży, szklany klosz, jakiego używają sklepikarze do nakrywania serków. U kopulastego szczytu pęczniała duża kula przejrzysta, uczyniona dla ujęcia jej w palce. Pod kloszem czernił się zeschły, czarny kęs chleba. Po jednej stronie powleczony był rdzawą śniecią. — ...to jest krew Antkowa — szepnął Brożek, wskazując trzęsącym się palcem na tamtą rdzawą plamę. Zegar zastękał i jął powoli, z wysiłkiem wydzwaniać godzinę. Jakby zardzewiałe kulki żelazne wypluwał z charkotem. — No, Brożku!... Nie myślcie już o tym, co było... Pónbóg dołr Pónbóg wziął... Nie myślcie już o tym... Przebaczcie, już musza iść do dom. Ósma godzina już bije na waszym zegarze. — Spoj- h 95 rżał na swój zegarek. — No, tyle jest. No, z Panem Bogiem, Broż-ku, z Panem Bogiem!... Zobaczymy się pod szybem na szychcie. Stryczek poszedł. Brożek zaś udał się do kuchni, do Staśki. W jej obecności wszystkie tamte myśli, podobne do czarnych kłębów kurzawy, wszystkie myśli w obecności Stasi wracały w ukryte legowiska. — Staśka! Przygotuj mi już wieczerza, bo niezadługo trzeba bydzie mi na szychta. — To Stryczek już poszli? — zapytała. — Już. Dziewczyna jęła się pracy. Każde spojrzenie * na ojca przegradzała cichym uśmiechem. Ojciec zaś patrzał na nią i powtarzał w duchu: —¦ Moja Staśka... Moja Staśka... Zjadł wieczerzę, pożegnał się z córką i poszedł na szychtę. Kie-iy stanął na szczycie kępy, obejrzał się. W nagrzanej nocy dojrzał lwa maleńkie, złotawe, jarzące się kwadraciki okien. -> Staśka czyta se książka — pomyślał radośnie