Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- To od ławek. Wywal je w cholerę! Horza bez trudu znalazł dźwignie, przekręcił je, po czym wypchnął oba rzędy metalowych ławek razem z resztą pasów. Nie kosztowało go to wiele trudu, ponieważ okazało się, że zostały zamontowane na prowadnicach. Prom znowu się zatoczył i niemal jednocześnie drzwi prowadzące do kabiny zatrzasnęły się z hukiem. Kiedy Horza szarpnął za klamkę, stwierdził, że są zamknięte z drugiej strony. - Mipp! - Wybacz, Horza. - Głos pilota dobiegał jak z końca świata. - Nie mogę zawrócić. Kraiklyn zabiłby mnie, gdyby nie to, że już nie żyje. Poza tym nie znalazłbym ich, naprawdę. To był cud, że trafiłem na ciebie. - Mipp, nie wygłupiaj się! Natychmiast otwórz drzwi! Horza ponownie szarpnął za klamkę. Drzwi nie wyglądały na szczególnie solidne; gdyby musiał, chyba zdołałby je wyważyć. - Nie mogę, słowo daję. Nie próbuj ich rozwalać. Jeśli tu wejdziesz, rozbiję prom o najbliższą wieżę albo o wodę, przysięgam! Na pewno jesteśmy już bardzo nisko. Jeśli chcesz, spróbuj ręcznie podnieść rampę i domknąć drzwi. W ścianie powinna być tablica kontrolna. - Mipp, na litość boską, co ty robisz? Dokąd lecisz? Przecież za kilka dni rozwalą Vavatch na kawałki! - Nie doczekamy tego, Horza. Możesz się nie martwić. Ta trumna rozpadnie się lada chwila. - Więc dokąd lecisz, do cholery?! - Nie wiem. Może do Evanauth... Naprawdę nie wiem. Byle dalej stąd. I tak... Zza drzwi dobiegł przytłumiony łomot, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę, a zaraz potem Mipp zaklął dosadnie. Prom zakołysał się gwałtownie. - Co się dzieje? - zapytał Horza z niepokojem. - Nic takiego. Upuściłem zestaw pierwszej pomocy. - Cholera! Horza usiadł, oparty plecami o ścianę. - Nie martw się. Zrobię... Zrobię wszystko, co będę mógł. - Jasne. Z wysiłkiem podniósł się z podłogi i, starając się nie zwracać uwagi na przeszywający ból w prawej łydce, na uginających się nogach prze- szedł na tył promu. Znalazł tam dwie wnęki zasłonięte uchylnymi pa- nelami; w pierwszej była kolejna gaśnica, którą bez wahania wyrzucił na zewnątrz, w drugiej natomiast dźwignia ręcznego sterowania me- chanizmem drzwi. Pociągnął za nią; rampa podniosła się jeszcze tro- chę, po czym znieruchomiała na dobre. Ponowna próba zakończyła się urwaniem dźwigni; Horza zaklął pod nosem, a następnie posłał ją w ślad za gaśnicą. Chwilę potem skończyła się mgła. Maszyna leciała nad szarym po- falowanym oceanem. Wał mgły i chmur przypominał nieprzeniknioną kurtynę zawieszoną nad bezkresnym morzem. Promienie słońca ześli- zgiwały się po niej bezsilnie; niebo było przesłonięte szarawymi obło- kami o nieostrych krawędziach. Horza odprowadził wzrokiem koziołkującą dźwignię; malała w błyskawicznym tempie, a potem znikła w trwającym ułamek sekun- dy białym rozbłysku piany. Ocenił, że lecą na wysokości stu metrów nad wodą. Prom wykonał ostry skręt, a następnie pomknął niemal równolegle do granicy wału mgły. Horza wrócił na przód przedziału pasażerskiego i załomotał w drzwi. - Mipp! Mipp, słyszysz mnie? Nie mogę podciągnąć rampy. - Nic nie szkodzi - nadeszła ledwo słyszalna odpowiedź. - Mipp, otwórz drzwi. Nie bądź głupi. - Daj mi spokój, dobrze? Po prostu daj mi spokój. - Cholera! - warknął Horza. Szarpany zawirowaniami powietrza wpadającego przez otwarte tylne wrota, stanął przy rampie. Sądząc po pozycji słońca, oddalali się od Krawędzi. Za nimi było tylko morze, chmury i mgła - ani śladu „Olmedreki", żadnych innych statków czy maszyn latających. Pozor- nie płaski horyzont rozpływał się w lekkiej mgiełce. Nic nie świadczy- ło o tym, że ocean jest wklęsły; był po prostu ogromny, i tyle. Horza spróbował wystawić głowę na zewnątrz i zerknąć w przód, żeby zo- rientować się, dokąd lecą, ale zanim zdążył się dobrze rozejrzeć, pęd powietrza wepchnął go z powrotem do środka. Wydawało mu się, iż przez mgnienie oka widział identyczny, zupełnie płaski horyzont. Cof- nął się o dwa kroki i włączył komunikator, lecz w słuchawkach nadal panowała całkowita cisza. Wyglądało na to, że elektromagnetyczny podmuch eksplozji jądrowej na stałe pozbawił ich możliwości korzy- stania z większości systemów i urządzeń. Zaświtała mu myśl, że mógłby wyrzucić skafander, by ulżyć pro- mowi, ale nie zdecydował się na ten krok; i tak doskwierało mu do- kuczliwe zimno, a gdyby pozbył się skafandra, zostałby niemal nagi. Zatrzyma go, jak długo się da. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz; dzięki temu stwierdził, że bolą go praktycznie wszystkie mięśnie. Postanowił się zdrzemnąć. Chwilowo i tak nie miał nic do roboty, a jego ciało domagało się odpoczynku. Przez chwilę zastanawiał się, czy dokonać przemiany, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Zamknął powieki; niemal natychmiast ujrzał Yalson biegnącą co sił po pokładzie megastatku. Otworzył oczy, kilka razy powtórzył sobie w duchu, że Yalson na pewno jest cała i zdrowa, po czym zamknął je ponownie. Może kiedy się obudzi, będą w górnych warstwach atmosfery, w tropiku albo chociaż strefie umiarkowanej? Oznaczałoby to jednak tylko tyle, że zamiast do zimnej, wpadną do ciepłej wody. Mimo naj- szczerszych chęci nie był w stanie wyobrazić sobie, że Mipp i prom wytrzymają podróż przez całą szerokość orbitala. Jeśli odległość wy- nosi trzydzieści tysięcy kilometrów, a oni lecą z prędkością około trzystu kilometrów na godzinę, to... Zasnął, zanim zdołał dokonać obliczeń, ale jego ostatnia świado- ma myśl była taka, że nie zdążą, nie dolecą. Będą gdzieś nad ogrom- nym oceanem, kiedy Kultura zamieni orbital w gigantyczny obłok py- łu i światła