Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Chłopiec podbiegł do werandy, po drodze zrzucając ociekające wodą sandały, i padł na kolana. - Panie Otori. Wciągnąłem go pod dach i popatrzyłem nań w zdumieniu. - Mój stryj nie żyje - wykrztusił z furią - a miasto poddało się wojskom Araiego! Nie mogę w to uwierzyć! Tuż po twoim wyjeździe rada starszych podjęła decyzję; stryj wolał odebrać sobie życie, niż na to przystać. Dziś rano przybyli ludzie Araiego i starszyzna natychmiast im uległa. Choć właściwie spodziewałem się tej wiadomości, przejęła mnie goryczą, której dopełniła śmierć Sugity, tak lojalnego wobec Kaede. Mimo to poczułem ulgę, że posłuchałem instynktu i zapewniłem sobie drogę odwrotu na wybrzeże. Musieliśmy zaraz ruszać. Zawołałem strażników i kazałem obudzić żołnierzy. - I jechałeś taki szmat drogi, żeby mi o tym powiedzieć? - zapytałem Hiroshiego. - Nawet gdyby opuściła cię cała Maruyama, ja nigdy tego nie uczynię - oświadczył. - Obiecałem, że przyjadę, więc wybrałem ze stajni najstarszego konia! - Lepiej byś zrobił, zostając w domu. Moja przyszłość rysuje się ciemno. - Mnie też jest za nich wstyd - wtrącił cicho Sakai. - Sądziłem, że będą ci wierni. - Nie mam żalu - powiedziałem. - Arai jest znacznie potężniejszy ode mnie, a od początku wiedzieliśmy, że Maruyama nie wytrzyma długiego oblężenia. Lepiej, że poddali się od razu, ocalili ludność i uratowali zbiory. - Oczekują, że wycofasz się do miasta - rzekł Hiroshi. - Duży oddział ludzi Araiego zasadził się na ciebie nad Asagawą. - A więc będzie ich mniej do pościgu. Nie podejrzewają, że mogę się skierować na wybrzeże. Jeśli będziemy jechać dzień i noc, za dwa dni dotrzemy na miejsce. - Odwróciłem się do Sakaiego: - Nie ma sensu, żeby taki dzieciak jak Hiroshi okazywał swemu klanowi nieposłuszeństwo i tracił życie za przegraną sprawę. Zabierz go z powrotem do Maruyamy. Zwalniam ciebie i jego ze wszelkich zobowiązań. Obaj zaprotestowali gwałtownie, a ja nie miałem czasu na kłótnie. Żołnierze już wstali i czekali, gotowi do wymarszu. Nadal mocno padało, na szczęście wiatr ustał, przywracając mi nadzieję, że najgorsza burza minęła. Jednak z powodu ciemności posuwaliśmy się w tempie wołu, a gdy ludzie na przodzie próbowali oświetlać drogę pochodniami, deszcz bez przerwy je gasił, zamieniając w dymiące polana. Jechaliśmy niemal po omacku. Istnieje wiele opowieści o rodzie Otori, wiele ballad i kronik o naszych przygodach, wszelako żadna nie pobudziła powszechnej wyobraźni tak bardzo jak ów rozpaczliwy, desperacki pochód przez zalaną wodą krainę. Wszyscy byliśmy młodzi, pełni energii i owładnięci szaleństwem młodości; posuwaliśmy się szybciej, niż można by przypuszczać - ale nie dość szybko. Cały czas jechałem z tyłu, poganiając maruderów, nie pozwalając, by ktokolwiek się ociągał. Pierwszego dnia odparliśmy dwa ataki, dzięki czemu główne siły zyskały bezcenny czas do ucieczki. Potem potyczki ustały, najwyraźniej zaniechano pościgu. Zapewne nikt nie wierzył, że wytrwamy, albowiem było już jasne, że zmierzamy prosto w wirujące serce tajfunu. Burza nam sprzyjała, wiedziałem jednak, że jeśli pogoda jeszcze się pogorszy, przepadnie wszelka nadzieja na ucieczkę morzem. Drugiej nocy Shun był tak zmęczony, że ledwie człapał, beznadziejnie powłócząc nogami. Drzemałem w siodle; śniłem, że obok mnie jadą umarli, słyszałem, jak Amano woła do Jiro, a chłopiec odpowiada ze śmiechem. Potem wydało mi się, że widzę Shigeru i dosiadam Raku, zmierzając na zamek w Hagi, tak jak w dniu, gdy zostałem adoptowany. Ujrzałem w tłumie jednorękiego Ando, dobiegły mnie zdradzieckie głosy panów Otori. Odwróciłem głowę, by ostrzec Shigeru, i zobaczyłem go takim, jakim był w ostatnich chwilach życia, na brzegu rzeki w Inuyamie. Miał rozszerzone z bólu źrenice, z ust ciekła mu krew. - Masz przy sobie Jato? - zapytał, tak jak wtedy. Ocknąłem się nagle. Byłem tak przemoczony, że zda się zamieniłem się w wodnika, który oddycha wodą, nie powietrzem. Przede mną, niczym duchy, majaczyli moi żołnierze Usłyszałem daleki huk przyboju, a świt, gdy wreszcie nadszedł, ukazał nam smagane wiatrem wybrzeże. Przybrzeżne wyspy skrywały się za ciężkimi kurtynami deszczu, wicher z każdą chwilą przybierał na sile. Gdy dotarliśmy do skał, gdzie ongiś zasadził się na mnie Hajime, tajfun wył już niczym udręczony demon. W poprzek drogi leżały dwie wyrwane z korzeniami sosny, musieliśmy zsiąść i je odsunąć, aby dać koniom przejście. Wróciłem na czoło i poprowadziłem wojsko do kaplicy Katte Jinja. Straciła dach, resztki strzechy walały się po ogrodzie, ale przed wejściem do zrujnowanego budynku stał ze schyloną głową koń Makoto, odwrócony tyłem do wiatru, obok zaś inny, nieznany mi ogier. Makoto i Ryoma byli w kaplicy. Wiedziałem, że sprawa jest beznadziejna, nim jeszcze zdążyli otworzyć usta. Prawdę mówiąc, byłem zdumiony, że Makoto w ogóle udało się tu dotrzeć, a to, że odszukał Ryomę, zakrawało na cud. Uścisnąłem ich obu, niezmiernie wdzięczny za ich oddanie; dowiedziałem się później, że Fumio nakazał Ryomie zaczekać i przekazać mi wiadomość, że Terada spotka się ze mną, gdy pogoda się poprawi. Nasza klęska nie była skutkiem braku przewidywania, odwagi czy wytrwałości. Pokonał nas żywioł, wielkie siły natury, sam los. - Jo-An też tu jest - powiedział Makoto. - Wziął luzaka i przyjechał tu za mną. Podczas ucieczki na wybrzeże prawie nie myślałem o Jo-Anie, lecz nie zdziwiłem się, widząc go tutaj, zupełnie jakbym wiedział, że się pojawi w swój zwykły, niemal nadprzyrodzony sposób, podobnie jak pojawił się w moim życiu. Teraz jednak nie chciałem z nim rozmawiać. Byłem zbyt zmęczony, by zajmować się czymkolwiek oprócz rozlokowania ludzi w budynkach świątynnych, zabezpieczania koni i ratowania resztek naszego przemoczonego prowiantu. Potem nie miałem już nic do roboty - mogłem jedynie czekać, aż siła tajfunu się wyczerpie. Trwało to dwa dni. Drugiej nocy obudziłem się ze świadomością, że sen przerwała mi cisza. Wiatr ustał i choć z dachu wciąż kapało, deszcz już nie padał