Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Widzicie, nigdy nie byłem żonaty, a podczas urlopów za bardzo byłem zajęty zaglądaniem do butelki i rozrabianiem, żeby mieć czas na chodzenie do zbiornicy. — Aha — powiedział Weinstein i grubym paluchem wskazał po kolei wszystkie cztery ściany. — Więc to tak. — Tak, właśnie tak. To moja rodzina. Jedyna, jaką kiedykolwiek będę miał. Mam już prawie dość tego — poklepałem się po odznaczeniach — żeby ustąpić miejsca innym. Jako dowódca spiralnika mogę być pewny, ze to prędzej czy później nastąpi. — Jedyne, czego pan jeszcze nie wie — uzupełnił Lamehd — to, czy pańską osobę będą kiedyś przypominali chłopcy tacy jak my. Będzie to zależało od tego, ile jeszcze odznaczeń pan otrzyma, zanim stanie się pan sam… no, jakby to nazwać, chyba surowcem wtórnym. — Tak — powiedziałem i owładnęło mną uczucie niedorzecznej lekkości i swobody. Miałem to wszystko za sobą i piersi nie przygniatało mi już brzemię miliarda lat tradycyjnego sposobu rozmnażania i dojrzewania. I pomyśleć, że to ja chciałem im prawić morały. — Tak, Lamehd. Trzeba to chyba nazwać surowcem wtórnym. — No co, chłopcy — podjął — postaramy się, żeby kapitan dostał jeszcze cały bukiet wstążeczek do swojej kolekcji? To równy facet i przyjemnie będzie kiedyś spotykać w klubie jego sobowtórów. Otoczyli mnie teraz wszyscy czterej kołem — Wemstein, Lamehd, Grey, Wang Hsi. Na twarzach mieli przyjazne uśmiechy i wyglądali naprawdę na chłopców do rzeczy. Poczułem, że stworzymy razem jedną z najlepszych załóg, jakie latają na spiralnikach. Co ja mówię, jedną z najlepszych? Najlepszą, moi drodzy, najlepszą! — Ja też tak myślę — powiedział Grey. — Pójdziemy za panem, gdzie i kiedy tylko pan nas poprowadzi, kapitanie. Jak za ojcem. Fredric Brown ZWARIOWANA PLANETA Nawet gdy człowiek już do tego przywyknie, zdarza się, że nerwy odmawiają posłuszeństwa. Choćby tego rana… Jeśli to w ogóle można nazwać ranem. Bo tak naprawdę, to była noc. Ale cóż, na Placydzie posługujemy się czasem ziemskim, bo czas miejscowy byłby tak pomylony jak wszystko na tej zwariowanej planecie. Najpierw mielibyśmy sześciogodzinny dzień, potem dwugodzinną noc, potem piętnastogodzinny dzień, potem jednogodzinną noc, potem… A, mniejsza z tym. Dość że niemożliwe jest zachowanie jakiejkolwiek rachuby czasu na planecie, która miota się jak oślepiony nietoperz, krążąc po orbicie przypominającej kształtem ósemkę, dokoło dwu niejednakowych słońc, które z kolei wirują jedno dokoła drugiego tak szybko i stosunkowo tak niedaleko siebie, że ziemscy astronomowie brali je za jedną gwiazdę aż do chwili, gdy przed dwudziestu laty wylądowała tu ekspedycja Blakesleya. Rozumiecie, czas obrotu Placyda dokoła osi nie mieści się całkowitą liczbę razy w okresie jego obiegu po orbicie, a na połowie drogi pomiędzy dwoma słońcami jest tak zwane Pole Blakesleya, przestrzeń, w której promienie świetlne zmniejszają wielokrotnie swoją szybkość i pozostają w tyle, i… no… Jeśli nie czytaliście sprawozdania Blakesleya, chwyćcie się czegoś, zanim wam to powiem. Otóż Placyd jest jedyną znaną planetą, która sama sobie potrafi zaćmić obydwa słońca naraz, która co czterdzieści godzin pędzi na zderzenie z samą sobą, a potem samą siebie goni. Trudno wam się dziwić. Ja też w to nie wierzyłem i mało nie umarłem ze strachu, kiedy po raz pierwszy stanąłem na Placydzie i przyglądałem się, jak drugi identyczny Placyd pędzi nam naprzeciw i lada chwila nastąpi nieuniknione zderzenie. A przecież znałem sprawozdanie Blakesleya i wiedziałem, na czym polega zjawisko, którego jestem świadkiem. Mimo to doświadczyłem podobnych emocji jak widzowie pierwszych filmów, kiedy to kamerę ustawiano przed nadjeżdżającym pociągiem i potem sala, widząc lokomotywę, która zaraz wpadnie w tłum, doznawała nieprzepartej chęci ucieczki, chociaż każdy doskonale wiedział, że naprawdę nie ma przed nim żadnej lokomotywy. Ale zacząłem od owego rana