Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Chce pan wiedzieć jakie to uczucie? Czuję się, jakbym nie żył. Talley wypił jeszcze trochę wódki i powiedział: — Kapitanie Darling, podobała się nam pana wypowiedź na spotkaniu. — Byliście tam? Dlaczego? — Byliśmy z tyłu. Chcieliśmy zobaczyć, jakie są reakcje ludzi na to wszystko. — To proste — odparł Darling. — Są śmiertelnie przerażeni. O krok od paniki. Widzą, że ich światu grozi coś, czego nawet zrozumieć nie mogą, a co dopiero zwalczyć. — Ale pan nie należy do... przerażonych. — Słyszał pan, co tam powiedziałem. To jest bardziej odrażające i większe od czegokolwiek na tym świecie. Jeśli zostawimy to w spokoju, to i ono nas zostawi. — Pomyślał o dzieciach Manninga i dodał: — Tak się przeważnie dzieje. — Ten doktor, St. John... jest głupcem. — Można to tak określić. — Ale w jednym punkcie nie zgadzam się z panem. To, co wydarzyło się tutaj, to nie był wypadek. — Więc co? Darling spostrzegł, że Talley patrzy porozumiewawczo na Manninga. — Niech mi pan powie, kapitanie, co pan wie o Architeuthis? — Czytałem to, co sam pan napisał, i parę innych rzeczy. Niezbyt dużo. — I co pan o tym myśli? Darling zastanowił się. — Kiedy słyszę rozmowy o potworach, myślę o „Szczękach”. Ludzie zapomnieli, że „Szczęki” to fikcja. Gdy tylko film wszedł na ekrany, każdy kapitan stąd do Long Island i południowej Australii zaczął snuć opowiadania o trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięcio-stopowych białych rekinach. Mam taką zasadę — jeśli ktoś mówi mi o okazie wielkości przyczepy ciężarówki, od razu odcinam jedną trzecią albo połowę. — Rozsądnie — stwierdził Talley. — Bardzo rozsądnie, ale... — Ale — przerwał Darling — w przypadku opowieści o bestii nie należy odcinać niczego. Najlepiej jest pomnożyć to przez dwa. — Właśnie! — krzyknął Talley. Kiedy nachylał się ku Darlingowi, oczy mu błyszczały, był zadowolony, że znalazł bratnią duszę. — Mówiłem panu, jestem malakologiem, ale w mojej specjalności także należy posługiwać się technologią... Kałamarnice, a w szczególności Architeuthis... Życie spędziłem na ich badaniu. Używałem komputerów, robiłem wykresy, poddawałem szczegółowej analizie ich tkanki, wąchałem je, smakowałem. — Próbował pan? I jaki mają smak? — Amoniaku. — Widział pan kiedyś żywy okaz? — Nie. A pan? — Nigdy — powiedział Darling — i chciałbym, aby tak pozostało. — Im dłużej studiowałem problem, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak mało wiemy na temat kałamarnic olbrzymich. Nikt nie wie, jakie osiągają rozmiary, jak długo żyją albo dlaczego czasami osiadają na mieliznach i umierają... a nawet nie umiemy określić, ile gatunków istnieje. Jedni mówią, że trzy, inni, że dziewiętnaście. Klasyczny przykład ilustrujący genialne powiedzenie Sokratesa „wiem, że nic nie wiem”. Pan rozumie, im dłużej nad tym pracuję, tym więcej stawiam znaków zapytania. — Talley przerwał, wyglądał na zakłopotanego. — Przepraszam. Dałem się ponieść. Będę się streszczał. — Mów — odezwał Manning. — Kapitan Darling musi wiedzieć. — Mam teorię — zaczął Talley — równie dobrą jak inne, może nawet lepszą. Do połowy ubiegłego wieku nikt tak naprawdę nie wierzył w istnienie Architeuthis albo innej kałamarnicy olbrzymiej. Doniesienia o paru przypadkach ich obecności zostały odrzucone i określone jako wyobrażenia obłąkanych żeglarzy. Nagle w 1870 zanotowano wzrost doniesień o ich występowaniu. Zaobserwowano także przypadki osadzania się kałamarnic na mieliznach lub nawet ataki na jachty... — Czytałem o tym — zauważył Darling. — Krótko mówiąc, było tyle ofiar, że ludzie po raz pierwszy w to uwierzyli. Potem wszystko znowu ucichło, do roku 1900. Wtedy to z nieznanych przyczyn znów częściej widziano je na mieliznach. Zastanawiałem się, czy istnieje jakaś prawidłowość. Zebrałem doniesienia o każdym przypadku pojawienia się lub osadzenia na mieliźnie. Wprowadziłem te dane do komputera, razem z danymi dotyczącymi większych zmian pogodowych, prądów morskich i tak dalej. Zaprogramowałem komputer tak, aby znalazł jakąś prawidłowość i jej wyjaśnienie. Komputer odpowiedział, że częstotliwość pojawiania się kałamarnic i ich wchodzenia na mieliznę pokrywa się z cyklicznymi wahaniami Prądu Labradorskiego — ogromnego leja zimnej wody podmywającej całe wybrzeże atlantyckie. Przez dłuższą część tego cyklu Architeuthis nie jest zauważalna ani żywa, ani martwa. Bestia ukazuje się przez pierwsze kilka lat zmian: temperatury wody, rodzaju pożywienia i tak dalej. — Jak długie są te cykle? — zapytał Darling — Trzydzieści lat. — A ostatni raz zaczęło się... — znał odpowiedź, zanim dokończył zdanie. — W 1960 do 1962. — Rozumiem. — Tak — ciągnął Talley. — Rozumie pan. Ona jest tutaj, bo przyszedł jej czas. — Talley przechylił się do przodu, opierając ręce o stół. — Lecz prawda jest taka — mogę panu podać fakty oraz je udokumentować, ale nie mogę powiedzieć, dlaczego tak jest. Jedni uważają, że Architeuthis wpada w pułapkę ciepłych prądów morskich, dusi się z braku tlenu i zdycha na brzegu. Inni z kolei mówią, że to zimne wody ją wykańczają, powiedzmy, poniżej dziesięciu stopni. Nikt nie wie na pewno. Ten człowiek — pomyślał Darling — zakochał się w kałamarnicach