Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Po prostych Amerykankach surowego obyczaju, po Murzynkach dzikich i Mulatkach dziecinnych, które spotykał Klapka w swej przybranej ojczyźnie, Mira wydać się musiała ideałem. Przywiędnienie nic jej nie szkodziło, owszem, byłby się może obawiał młodej, starsza zdawała mu się partią stosowną. I tak — jednego poranka począwszy zręcznie rozmowę, Mira, z żartu w żart, śmiechem ją przerywając, doprowadziła z wolna republikanina, iż się jej ze swą szczerotą trochę szorstką oświadczył najformalniej. Mira chwyciła za słowo. Z pośpiechem człowieka, który godziny do stracenia nie ma, bo w Ameryce bardziej może niż w Anglii time is money, pan Chryzostom ułożył, iż się pobiorą niezwłocznie. Pani, mając ku temu osobiste powody, uprosiła o dni kilka zwłoki i tajemnicę. Szło jej o pozrywanie różnych węzłów, pętelek, węzełków i sznurków, które ją z różnych stron przytrzymywały. Jedne należało poprzecinać, drugie potargać; innym z wolna dać się rozwiązać. W czasie częstych odwiedzin Amerykanina, przyjęć jego w domu Miry, uroczystości dawanych dlań, Orbeka swoim zwyczajem wysługiwał się pokornie, cicho, posłusznie, jakby nie domyślał się nawet, na czym się to ma skończyć. Z powodu tego nowego konkurenta narażony na wydatki nadzwyczajne, skubany ze wszech stron, nieustannie nasyłany kwitami i rachunkami, gonił już niemal ostatkiem. Nadchodziła godzina, gdy stawszy się nieużytecznym, miał prawo być wyrzuconym za drzwi, aby nie zawadzał daremnie. On sam przeczuwał, że to już długo potrwać nie może. Anna przez Sławskiego, zostającego w stosunkach z bankierem, u którego tymczasowo kapitał złożył w depozycie Orbeka, wiedziała już c jego wyczerpaniu. Dozór pilny nad nieszczęśliwym musiał być co dzień troskliwszym, gdyż nieuchronna katastrofa zbliżała się szybkimi kroki. Przeciągnęło się jednak rozwiązanie kilka miesięcy, bo Orbeka wyczerpawszy grosz, a starając się przewlec odprawę, sprzedawał po cichu wszystko, co miał, pożyczał, dokazywał cudów łapiąc pieniądze na wsze strony. Tymczasem Mira po cichu też, przez protekcje silne, wyrabiała sobie zamianę pensji dożywotniej, którą by straciła przez pójście za mąż, na jednorazowo wypłacić się mający kapitał. Dopóki to się jej wykonać nie udało, Amerykaninowi zamknęła usta, a starała się zimnego kupca rozkochać do szaleństwa. To się jej udało zupełnie. Jest to pewnikiem, że kobiety, które same dla jakiegoś serdecznego kalectwa kochać nie mogą, najwyższą miłość obudzić, pielęgnować ją i do niezmiernej podnieść umieją potęgi. Dla nich jest to rzecz teorii, rachuby, umiejętności z nieubłaganą logiką prowadzonej. Jak dobry doktór znają one syptomata, wiedzą, jakie po sobie następują, co oznaczają, do czego prowadzą, i na wszystko stosowne mają leki. Uśmiech, słowo, pocałowanie ręki, nawet dozy poufałości lub surowości, łaski i gniewu ważą doskonale i mieszczą tak trafnie, by pożądany wywołały skutek. Rzeczy się zbliżały do końca, miano Mirze kapitał zapłacić, pan Chryzostom zgodził się na zrealizowanie dolarów na franki i przeniesienie do Paryża, poczciwy Walenty, gorączkowo zajęty swą ruiną, niczego się nie domyślał, nić nie widział jeszcze. Jednego wieczora - gdy tego dnia właśnie Mira paręsetdukatowy rachunek posłała była Orbece z wierzycielem natrętnym, którego nie miał czym zapłacić — pan Walenty przywlókł się do jej drzwi jak winowajca nieszczęśliwy. Strapiony był okrutnie, wierzyciel, którego na próżno błagał o folgę, powrócił do Miry z wymówkami, ta pobladła z gniewu i wściekłości prawie. — Kazała zawołać Orbekę, przyszedł jak na stracenie. Wszyscy się byli rozeszli, nikogo w pokojach prócz niej i jego. Zobaczywszy nieszczęśliwego stojącego w kącie, podbiegła ku niemu zniecierpliwiona, zagniewana. — Co to takiego jest? — zawołała — dlaczego Werner nie zapłacony? — Nie miałem w tej chwili... — szepnął cicho Orbeka. — Ale jakże możesz nie mieć! wiesz, że mi pieniądze co chwila potrzebne... że powinieneś mieć zawsze gotówkę... — Ale nie mam, nie mam już ani szeląga — odezwał się Orbeka ponuro — nie mam, bom oddał ci wszystko, wszystko... — Mnie! mnie! a to zabawna rzecz — mnie! — zawołała wpółszydersko. Orbeka spojrzał na nią - osłupiały. - Mnie! - dodała - cóż to jest? jak to śmiesz mówić? Żyliśmy razem, ekspensowaliśmy wspólnie.. Mnie! ale ja grosza twego nie widziałam... tyś oszalał chyba.. - Ależ zlituj się - odparł biedny - wszystkie wypłaty odsyłałaś do mnie - Jakie? jakie? mizerne tam, jakieś głupie, drobne rachunki - krzyknęła ruszając ramionami oburzona - Waćpan nigdy i większą mając fortunę nie umiałeś się rządzić, ja wiedziałam, na czym się to skończy ten nieład. Kto chciał, rwał z jego kieszeni. Jak to, już ze sprzedaży Krzywosielec nie ma nic? nic? - Nic - ani szeląga - rzekł rozpaczliwie Orbeka - nic... — A cóż ty teraz poczniesz? — zapytała zimno, naiwnie kobieta, odstępując od niego