Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pod zdjęciem widniał podpis żerujący na najniższych ludzkich uczuciach: ,.S. T. Garp z dziećmi (przed wypadkiem)". Zawarta w podpisie implikacja brzmiała: jeśli przeczytasz książkę, dowiesz się, co to za wypadek. Oczywiście się nie dowiesz. Bo tak naprawdę „Świat według Bensenhavera" nie powie ci nic na temat wypadku, chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że wypadki grają w powieści niepoślednią rolę. Bowiem jedyne, czego rzeczywiście można się dowiedzieć o wypadku, o którym mowa w podpisie pod zdjęciem, zawarł w swojej brukowej notce John Wolf. A jednak ludzie się łapali na tę fotografię przedstawiającą ojca i dwójkę dzieci z piętnem tragedii. Wykupywali książkę smutnego syna Jenny Fields masowo. W samolocie do Europy wyobraźnia Garpa mogła się karmić jedynie zdjęciem karetki pogotowia. Nawet na tej wysokości widział ludzi kupujących książkę masowo. Siedział pełen niesmaku wobec nich, jak również na myśl o tym, że napisał powieść, która mogła budzić „masowe" zainteresowanie. Masy jakiekolwiek, a w szczególności ludzkie, nie cieszyły S. T. Garpa. Siedział w samolocie życząc sobie i swojej rodzinie większego odosobnienia i spokoju, niż miał jeszcze kiedykolwiek zaznać. — Co my zrobimy z tymi wszystkimi pieniędzmi? — zapytał go nagle Duncan. 435 — Z jakimi pieniędzmi? — No, jak będziesz sławny i bogaty — to co z nimi zrobimy? — Będziemy sobie używali — powiedział Garp, ale jedyne oko jego ładnego syna przeszyło go wyrazem wątpliwości. — Za chwilę będziemy lecieli na wysokości trzydziestu pięciu tysięcy stóp — poinformował ich pilot. — Rany — rzekł Duncan. A Garp sięgnął po rękę swojej żony. Jakiś tłusty mężczyzna szedł niepewnie w stronę ubikacji; mogli nawiązać kontakt jedynie wzrokiem. Oczyma wyobraźni Garp widział swoją matkę, Jenny Fields, całą w bieli, na tle nieba, uniesioną przez górującą .nad wszystkimi Robertę Muldoon. Nie wiedział, co to ma znaczyć, w każdym razie widok Jenny, wyniesionej nad tłum, przejął go chłodem, tak samo jak widok zdjęcia przedstawiającego karetkę pogotowia na obwolucie „Świata według Bensenhavera". Zaczął roz- mawiać z Duncanem — właściwie o niczym. Dipican rozgadał się o Walcie i wirach — była to słynna historia rodzinna: otóż, jak daleko Duncan sięgał pamięcią, Gar-powie co roku wyjeżdżali na lato do Dog's Head Harbor w New Hampshire, gdzie ciągnącą się całymi milami przed posiadłością Jenny Fields plażę podmywały groźne wiry. Kiedy Walt był już na tyle duży, że mógł sam podchodzić do wody, Duncan ostrzegł go — tak jak latami jego ostrzegali rodzice: „Wystrzegaj się zdradliwych wirów". Walt cofnął się z szacunkiem. Przez trzy lata z rzędu ostrzegano Walta przed wirami. Duncan pamiętał całą litanię: — Wiry są dzisiaj potężne. — Wiry są dzisiaj silne. — Wiry są dziś zdradliwe. Słowo „zdradliwy" stanowiło mocne określenie w New Hampshire, nie tylko w odniesieniu do wirów. I latami Walt trzymał się z dala od wirów. Na samym początku, kiedy spytał dlaczego, dowiedział się, że może zostać wciągnięty do morza, wessany pod wodę, utopiony i zniesiony hen, daleko. Były to czwarte wakacje Walta w Dog's Head Harbor — przypominał sobie Duncan — kiedy wraz z Helen i Garpem zauważyli, że mały wpatruje się w morze. Stał po kostki w pianie przy- 436 boju i gapił się w wodę bardzo długo, nie ruszając się z miejsca. Podeszli do niego całą trójką, żeby go spytać, co robi. .— Co ty robisz, Walt? — spytała Helen. — Czego tak wypatrujesz, głupku? — zapytał Duncan. — Chcę zobaczyć wreszcie, jak wygląda ten zjadliwy wirus — powiedział Walt. — Co chcesz wreszcie zobaczyć? — zainteresował się Garp. — No tego wirusa — odparł Walt. — Chcę go zobaczyć