Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Rozwiązawszy problem, położył się spać. Rano obudził go lament żony. Na śmietniku leżał martwy ich własny koń. Jadąc sobie linijką zaprzężoną w młodego ostrego trzylatka, gawędziliśmy o leśnym gospodarstwie wujka. Słuchałem tego wszystkiego i cieszyłem się, że mój pobyt tutaj zapowiada się tak ciekawie. W gabinecie wujka widziałem na stojaku dryling, sztucer, boka i dwie fuzje dwunastkę i szesnastkę. Denerwowały mnie tylko te niemieckie drogowskazy na wszystkich krzyżówkach. Wujka też, ale to miało być zmienione dopiero w następnych latach. Po obiedzie wujek zabrał mnie do swego gabinetu. Po kilku minutach, które poświęciłem przeglądowi broni, przywołał mnie do porządku: - Nie wiem, czy na polowanie starczy ci czasu. Musisz się brać do roboty. Rozmawiałem przed chwilą telefonicznie z dyrektorem naszego Rejonu Lasów. Ma jakieś kwoty, które przydzielił dzisiaj mojemu nadleśnictwu na repolonizację drogowskazów. Jest ich kilkadziesiąt i nie ukrywam, że to cholerna robota. Trzeba je wykopać i zaimpregnować dolną część, ponieważ solidni zazwyczaj Niemcy nie zrobili tego, następnie zedrzeć te czarno-białe pasy, wyheblować, pomalować na nowo i spolszczyć napisy, a wreszcie wkopać. Na wykonanie masz dwa miesiące, jakości będę wymagał lepszej niż od obcego. Płacę dobrze, tak, że gdy odejmiesz koszty transportu i materiałów, zostanie ci jeszcze całkiem pokaźna suma. Była to równowartość półrocznej średniej ówczesnej pensji. Zawirowało mi w głowie. Istniał jednak pewien szkopuł. Otóż w żaden sposób sam nie byłem w stanie wykonać tego w ciągu dwóch miesięcy, a tym bardziej w ciągu jednego miesiąca tyle, bowiem pozostało do l października, czyli do rozpoczęcia zajęć na ANP A zatem, jeżeli już, to we dwóch i praca po dwanaście godzin dziennie, w świątek, piątek, upał czy słotę. Podzieliłem się z Teśkiem wątpliwościami i uzgodniliśmy, że muszę natychmiast zatelefonować na Śląsk, aby ściągnąć któregoś z moich wypróbowanych, sprawdzonych w rzetelnej pracy kumpli. W grę wchodzili tylko Wołoch lub Świder. Nie wiedziałem jednak, gdzie teraz Józka szukać, pozostawał, więc Świder, czyli Rydułtowy. To, że o północy dostałem wreszcie połączenie i że Staszek był w domu gra niczyło z cudem. Za półtorej doby miał stawić się w Krobielewku. Czekając na niego, zgromadziłem odpowiednie narzędzia, zrobiłem zestawienie potrzebnych farb, policzyłem na planach dokładnie, ile jest drogowskazów i gdy się zjawił, mogliśmy z marszu przystąpić do roboty. Perspektywa jego przyjazdu uradowała także babcię i Todę, bo Staszek za slawięcickich czasów jeździł ze mną parę razy do Grodźca, nocował i zostawił po sobie bardzo miłe wspomnienia. Usłyszawszy to, Tesiek uznał, że człowiek tak zaprzyjaźniony z rodziną nie może być traktowany inaczej, niż jako jego gość. Po przyjeździe Staszka pozwoliłem mu odpocząć tylko kilka godzin; potem wsiedliśmy na rowery i objechaliśmy przyszłe „pole walki”. Początkowy zamiar, aby drogowskazy wykopywać, przewozić do nadleśnictwa, tu obrabiać, gotowe odwozić i wkopywać, wziął na wstępie w łeb, gdyż same przewozy zajęłyby nam 60 czasu. Trzeba było stworzyć ruchomy warsztat i pracować na miejscu w lesie. Pożyczyliśmy, więc motocykl, do niego dwukołową przyczepkę, w którą władowaliśmy dwa koziołki, szpadle, kilofy, piły, siekiery, heble, pędzle, dziesiątki puszek farb oraz impregnatów, no i zabawa się zaczęła. Wyjeżdżaliśmy o świcie, wracaliśmy zgięci wpół o zmroku. Byliśmy tak skonani, że nawet nam się już jeść nie chciało. W pierwszym dniu wykonaliśmy półtora drogowskazu. To nas zupełnie załamało, bo pracowaliśmy naprawdę jak galernicy. Powoli jednak nabieraliśmy wprawy, stosowaliśmy różne ułatwienia i ulepszenia, aż pod koniec pierwszego tygodnia osiągnęliśmy wydajność pięciu sztuk jednego dnia. Była sobota, leżeliśmy na mchu i żyć nam się nie chciało. Naraz zawarczał motor i z przecinki wyjechał Stefan Nędzki z Todą na siodełku. - Chłopaki, fajrant na dzisiaj - zdecydowała Toda - wracamy do domu, prysznic, trzy godziny odpoczynku, a wieczorem idziemy do remizy na zabawę. Spojrzeliśmy na nią półprzytomnym wzrokiem i nawet śmiać się nie mieliśmy sił. A jednak choć to wygląda na absurd o dziewiątej wieczorem ruszyliśmy w tany na deskach remizy. Zabawa była udana. Dominowali leśnicy i robotnicy leśni, widać było pewien rygor: kto się za wcześnie zalał i brał do bitki, tego wrzucano do płytkiego na szczęście stawu „straszyć karpie” i wnet trzeźwiał. Dziewczyny garnęły się do tańca gromadami, szczególnie z „panami studentami”, a ponieważ nie zważając na zmęczenie, wywijaliśmy dziarsko, wnet nas nazwano „dwoma pistoletami z nadleśnictwa”. Wróciliśmy do domu o świcie i po prysznicu, zamiast do łóżka, mimo niedzieli, pojechaliśmy pracować do lasu. Po powrocie do nadleśnictwa zastaliśmy wszystkich pokładających się ze śmiechu. Długo trwało, nim wreszcie ktoś nam składnie opowiedział, jaki jest powód tej powszechnej wesołości. Otóż, zaraz po mszy nadleśnictwo odwiedził sierżant Rodak, komendant miejscowego posterunku MO. Wujek poprosił go do swego gabinetu, a ten, upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, poradził wujkowi usunąć broń z domu. Tesiek zdumiał się i pokazał mu zezwolenia na każdą ze sztuk broni myśliwskiej, Rodak jednak ciągle kręcił głową. - Panie inżynierze, mnie nie o taką broń chodzi. Pan ma tu gdzieś schowane dwa pistolety. Okazało się, że w domu Rodaka od rana jego córki opowiadały sobie wrażenia z nocnej zabawy i co chwila była mowa o dwóch pistoletach z nadleśnictwa. On zaś, podsłuchując, wziął to dosłownie. Pomimo parokrotnych wyjaśnień, Rodak nie sprawiał wrażenia człowieka całkowicie przekonanego. Drugi tydzień przyniósł zdecydowane wyrównanie formy. Pięć drogowskazów dziennie stało się normą. Nawet wtedy, gdy piękne od tygodni słońce przykrywały chmury i przelatywał deszcz