Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
To on tresował mnie, co też mu chyba w końcu nie najlepiej wyszło... - ...należy tylko znaleźć właściwego - kontynuowała babcia pouczająco. - Obawiam się, że dokonałaś złego wyboru. Ktoś, kto pozwala się zamordować w podejrzanych okolicznościach, nie może być człowiekiem przyzwoitym i odpowiedzialnym. Czy można wiedzieć, co tobą kierowało? - Głupota, babciu - wyznałam ze skruchą. - Pomyliłam się, bo robił doskonałe wrażenie. I gdybym go poślubiła, proszę, ta cała zbrodnia padłaby teraz na mnie! - Zdaje się, że i tak padła na ciebie? - wtrąciła jadowicie ciotka Iza. - To tylko przez to, że miałam pecha... - Otóż to - podjęła znów babcia. - Życzę sobie wiedzieć, co miałaś z tym wspólnego. Twierdzisz, że go nie zabiłaś? - No a po co miałabym go zabijać? Po czterech latach?! - Można by to podciągnąć pod trwały afekt - wtrącił wuj Filip zmartwionym głosem. Babcia zignorowała go niecałkowicie, gestem kazała dolać sobie wina, co wuj uczynił tak gorliwie, że wrzucił jej do kieliszka lekko wetknięty korek, zapomniawszy go wyjąć. Wychlupnęło się na boki. Rzuciłam się po ścierkę i drugi kieliszek, dzięki czemu przypomniałam sobie o wodzie, w którą należało wsypać bób. Kotłowała się pełną parą, sypnęłam zamrożone ziarna, przypomniało mi się, że jej nie posoliłam, zamiast normalnie posłużyć się łyżką, chwyciłam solniczkę i ze zdenerwowania i pośpiechu potrząsnęłam nią zbyt mocno. Solniczka była duża, mieściła w sobie piętnaście deko soli, wieczko jej wypadło i cała zawartość poszła do garnka. Na myśl, że to nie zupa, doznałam nikłej ulgi, ale i tak durszlak mi z rąk wyleciał, kiedy dokonywałam niezbędnych manipulacji. Wstawiłam cholerny bób na nowo, sól odmierzyłam łyżką, zdarłam z wieszaczka pół rolki papierowych ściereczek... Wróciłam do salonu z kłębem suszącym i kieliszkiem dla babci, święcie przekonana, że ciąży nade mną jakaś klątwa i przed końcem ich wizyty zdążę zrujnować sobie cały dom. A na spadku mogę krzyżyk położyć. Niech mi zatem nie zawracają głowy i niech jadą w diabły czym prędzej, żebym mogła zabrać się do roboty i jako tako odbić stratę. Babcia była nieugięta. - Życzę sobie wiedzieć, dlaczego się z nim rozstałaś - zakomunikowała sucho, strząsając ściereczką krople wina z sukni i budząc we mnie kolejną myśl, że tę sól należało wysypać na nią. Wchłania czerwone wino. - Z tym twoim konkubentem, który, jak rozumiem, nie nadawał się na męża. Słucham. Zważywszy, iż naprawdę już mi było wszystko jedno, zdecydowałam się niczego nie łagodzić i nie owijać w bawełnę. Co tam, niech sobie myślą o mnie, co im się podoba! - Bo się, babciu, połapałam, że to zwykła świnia. Nie, źle mówię, nie zwykła, a wyjątkowa. Łgał aż ziemia jęczała, a ja mu wierzyłam z głupoty. W dodatku był apodyktyczny, despotyczny, egocentryczny i nieprzyjemny dla mnie. Nie od pierwszej chwili, rzecz jasna, z początku był kochający, opiekuńczy, w dodatku piękny, i dałam się na to narwać. Dopiero po pięciu latach ujawnił tę gorszą stronę i wtedy nieprzyjemności wzięły górę. - Utrzymywał cię? Nawet się nie poczułam urażona głupim pytaniem, gliny wyskoczyły z nim pierwsze. Wzruszyłam ramionami. - No właśnie, babciu, na tym dowcip polega, że nie. Przyzwyczaiłam się, że jestem samowystarczalna, mój mąż też nie bardzo złotem sypał, przywykłam do pracy. Gdyby się uparł mnie utrzymywać, nie wiedziałabym, co z tym fantem zrobić. - I co? - wtrąciła kąśliwie ciotka Iza. - Szampana wylewałabyś do zlewu? - Jakiego szampana? - Tego, który kazałby dostarczać do domu. - A skąd, co też ciocia...? Taka marnotrawna to ja już nie jestem, szampana wypiłabym z przyjemnością. - Izo, proszę nie zbaczać z tematu - skarciła ciotkę babcia. - To znaczy, że po rozstaniu z nim nie zubożałaś? - Przeciwnie, wzbogaciłam się. Mogłam więcej pracować, a zleceń miałam dużo. Udało mi się zmienić mieszkanie. I zapłacić gotówką, nie na raty. Babcia, ku mojemu zdumieniu, wzrokiem pełnym triumfu obrzuciła całą rodzinę, z pominięciem wuja Filipa. Wuj Filip wyglądał w tym momencie jak nadzwyczajnie zadowolona myszka pod miotłą. - Zatem ten argument odpada - rzekła z godnością. - Poruszymy następne... Poderwało mnie w tym momencie, bo jedno moje ucho wyłapało znajomy dźwięk. Cholerny bób wykipiał. Runęłam do kuchni. - Jeszcze dziesięć minut - powiedziałam, wróciwszy. - Już dochodzi. Przez chwilę patrzyli na mnie tak, jakby nie mogli sobie przypomnieć, co dochodzi, ale nie wnikali w kwestię. Wuj Ignacy sięgnął po następną butelkę wina i szalenie łatwo znalazł korkociąg. - Nie kradłaś? - spytała surowo babcia, ogłuszając mnie tym radykalnie. - Co, na litość boską, miałam kraść...?! - Cokolwiek. W tym kraju podobno wszyscy kradną, głównie osoby na stanowiskach... - Ale, o Boże wielki, ja nie zajmuję żadnego stanowiska! - Inne osoby też