Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Co poczniesz, gdy stąd ucieknę? Albo po prostu odejdę. Jak gdyby nigdy nic. Bo skończą się działki, a potem nie będzie już we mnie dość chęci, by wrócić, po raz kolejny, i grzebać od nowa w twoich ekskrementach. Otwórz, zjedz cokolwiek i wyjdź. Wyjdźmy razem na ulicę, na ten parszywy ciąg cementowych płyt, niezmierzone połacie blokowisk, gdzie lunatyczne postacie odmierzają krokami swój nieuchronny koniec.Tik-tak, tik-tak... jak zegarowa bomba. Jesteśmy z nich, z nimi, na co nam walka. Ogłupiająca, beznadziejna. Nie my jedni, dwoje nałogowców. To nie tchórzostwo, to samoobrona. Inni też gniją, w szponach urojeń i mistyfikacji, mamony. Żadna z ciebie persona, co chcesz udowodnić? Niczego nie zmienisz. Twój trud daremny. Nie potrafisz nawet płakać, wyjałowiona, spalona. To ja, ja płaczę za ciebie. Gdybym potrafił uciec... „Drogi Ba! Wróciło słońce. Pali, złoci. Moje ciało pęcznieje, dopomina się twojego, sprężona, trwam, rozgrzany kokon. Przesiaduję na werandzie, rzeka zbyt mnie pochłania. Powietrze łaskocze, paznokciem obrysowuję uda, wewnątrz wszystkie nasze noce niespokojne. Jestem skazana na ciebie. Na twoją nieobecność, fałszywe powroty. Nie proszę o nic. Nie wierzę w pojednania, gwiazdy przestały kusić, nie chcę kłamstw. Wciąż tyle godzin przede mną. Pamięć powraca z impetem, wspomnienia kąśliwe. 32 Dotykać ich to już przedsmak wyobraźni, więc lepiej pod gałęzie, w cień wiązu, przedrzemać, zapaść w narkozę snu. Przeczekać, ominąć zdradliwą niecierpliwość zbyt długich godzin. Byle do jutra. Może znów spadnie deszcz. I zrobi się cicho." Zauważyłam to tej pierwszej nocy. Gdzieś się paliło. Potem tak było co wieczór. Powtarzane regularnie okrężne iluminacje, roztopiona rtęć nieba. Ogień wznosił się, osaczał, groził, dookoła i nieomylnie, tam gdzie najwięcej mógł wydrapać dla siebie. Jak szalony lizał, wpędzał mnie w dziką histerię. Bałam się. Tych niekończących się pożarów. Potem zrozumiałam. Gorączka ma to do siebie, wywołuje malignę. Cowieczorne zachodzenie słońca stało się dla mnie nieskończoną torturą. Prowadziło na stos. Mój krzyk tężał późno w nocy, nie pomagały zimne okłady, ogień pożerał mnie dzień po dniu. By w końcu porzucić nad ranem garstkę popiołu, wyczerpaną, niepotrzebną. Nie słyszałam, co mówiła wtedy do mnie. Nie rozumiałam. Jej słów i gestów. Czy ona rozumiała mnie? Mój strach? Czy dopuściłam ją w pobliże mojego zgnębienia? Czego oczekiwałam? Kiedy zawiodła mnie najbardziej? Masz rację, Majcher, od tego się nie umiera. To nie ten etap. Wypij coś. Chociaż spróbuj. Czekaj, obetrę ci krew z nosa. Nie mogę już na to patrzeć. Myślisz, że jestem apostołem? Guzik. Miłosierdzie to nie moja specjalność. Leżałem pod drzwiami jak pies. I dobrze. Ale to wsio. Do nawracania zgubionych to ja się nie nadaję. Chcesz, dam ci pół porcji, odetchniesz ździebko, polecisz sobie w strzał. W końcu to wszystko, co mamy z tego zafaj danego życia. Nie chcesz? To nie, czyja cię zmuszam? Nauczono mnie posługiwać się węchem, a na mój niuch, to o jedno z nas tu za wiele. Spadam, mała, przestałaś mnie bawić. Radź sobie sama. Mógłbym cię teraz przelecieć, coś mi się w końcu należy, za tyle dni bez snu, ty narwana idiotko. Gdybym cię nie kochał... Sam się dziwię, jak do tego doszło. Ja i miłość... I czego się gapisz? 33 Nic. Tylko wielkie płachty w oczach. Oddychasz jak na bieżni. Nie pędź tak galopem, serce nie wytrzyma. To głupie bydlę, nie wytłumaczysz mu, dokąd pędzisz. Wiem, do życia, chcesz żyć. Serce nie zrozumie. Więc przestań dyszeć. I wypij trochę tego cholernego rosołu. Przez ciebie nie starczyło mi na działkę, będę się teraz zwijał bez prochów. A ty, jak już z tego wyleziesz, powiesz to, wiem dobrze, co powiesz: „Wyjeżdżam, Majcherku". Powiesz jak nic. Uwierzyłbym ci, gdybym cię nie znał. Rzucisz mnie, na nic ci już nie będę potrzebny. Studia? To ci chodzi po głowie? Ale ja wiem, co będzie potem, wiem, będziesz gonić zmory. Myślisz, że w przeszłości można kręcić się w kółko, jak na karuzeli, i jak długo się chce, a potem tak po prostu — wysiąść. Nic z tego, złotko, co do upiorów, mam swoje zdanie w tym względzie. To one cię dopadną. Żebym skonał, jeśli się mylę, dopadną cię, kiedy będziesz się najmniej spodziewać. I to będzie koniec. — Majcher, to ty? — Będziesz rzygać? — Boję się, trzymaj mnie. — Trzymam mocno. — Mocniej, błagam, czemu mnie nie trzymasz? — Trzymam, cholera, przecież trzymam. — Ja się zapadam! Majcher! Boję się! — Jasny szlag! Co mam robić? — Pomóż mi! — Może wyrzygaj, co? — Nie mogę. — Spróbuj. Włóż palce do gardła. I jak? Lepiej? — Trzęsie mnie. Zimno. — Masz konwulsje. Cholera, chyba nie zamierzasz wyki-tować? — Boję się, Majcher, nie odchodź. — Nigdzie nie idę. Ale co ja powiem policji? — Komu? 34 — Jak mnie znajdą przy trupie. y; — Czemu ja nie widzę? — Cholera, czułem, że tak będzie. Podnieś się. — Boli, strasznie boli! — To nic. To tak zawsze. Potem przechodzi. Wypij. — Chcę rzygać. — To rzygaj. I pij. — Długo tu jesteś? — Tyle, ile trzeba. — Majcher, czyja umrę? — To by było dopiero, niech cię w tę i nazad. Nie wygłupiaj się nawet. — Nie czuję rąk ani nóg. — Czekaj, rozetrę je trochę. Zimne jak lód! Okryj się kocem. Nie bój nic. Wszystko będzie dobrze. Spij. Kiedy wstałam, miałam w oczach różowy muł, piekący piasek. Wszystko wokół tętniło. Nie rozróżniałam konturów. Prowadził mnie, ale potykałam się co chwilę. Cierpliwie tłumaczył każdy krok. Majcher, towarzysz niepewnej tułaczki po nowym, nagle nieznanym pokoju. Firanka, nieumyślne dotknięcia, zawirowania powietrza w otwartym oknie. Za wszelką cenę utrzymać równowagę, nie runąć na przestrzał, poprzez parkiet. Nie rozorać brzuchem przestrzeni, pomiędzy nim a drzwiami. Drzwi, magiczne zaklęcie, dające wolność, nieosiągalną w aktualnym bezwładzie ciała. Zapadanie w groteskową jaźń. Krok po kroku, powtórne, niemowlęce wyjścia z tunelu. Z mroku w kołaczącą różowość, wszechogarniającą pajęczynę, utkaną z długich pasm, prześwitów, niepokojących znaczeń. Przebłyski, jakby słońca, zygzaki, chyba mebli, ukośne płaszczyzny, może ścian. Powoli zaczynam rozróżniać kierunki. Kolejny półobrót, rozpoznaję zakleszczony w półmroku bełkotliwy twór, to może być tylko szafa. Wytrzeszczona, przerażona bardziej niż ja. Wciąż po omacku, dalej i dalej. Chwiejność podłogi i nieustępliwość 35 sufitu, dwa drogowskazy ku żmudnemu powrotowi w umiejętną codzienność. Pierwsze poruszenia bez troskliwych ramion Majchra