Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Bo od dnia, w którym przysłano zawiadomienie o śmierci matki, Ki nie pamiętała, żeby ojciec wyszedł z homofonu na dłużej niż godzinę. *** Dil Ampedusa bawi się wąsami. Nawija was na palec, przygryza, podkręca. Gdyby stojący przed nim dziki horg wiedział, co to może znaczyć, na pewno ostrożniej dobierałby słowa, tłumaczone przez Quasse na język ludzi. Quassa zalicza siebie do istot cywilizowanych. Dlatego na swojego półdzikiego pobratymcę patrzy z wyższością nie pozbawioną i domieszki pogardy, i lekkiego rozbawienia. Bo Quassa wie, co znaczy zabawa Dila Ampedusy. I jego spokojne, chłodne spojrzenie. Kiedy wódz horgów skończył swoje pochrząkiwanie odmownym chrypnieciem, podkreślonym przez szeroki gest włochatej łapy. Dil Ampedusa skoczył. Zgarnął fałd luźnej skóry na piersi wodza, obrócił się z horgiem w powietrzu, zasłonił jego ciałem przed dzidami już uniesionymi przez wojowników. Teraz mówi on. Dobitnie i powoli. Tak, żeby Quassa miał czas jak najdokładniej tłumaczyć jego słowa. - Pójdziesz, horgu. Razem przejdziemy drogą Heminga. Ja, Quassa, ty i twoi wojownicy. Wódz spróbował odmownie pokręcić kudłatym pyskiem, pięść Dila Ampedusy zacisnęła się mocniej na wolu horga, nie pozwala jąc mu na zaczerpnięcie powietrza. - Pójdziesz, horgu. Tam, gdzie poszedł Heming, przejdę i ja. A ty mi w tym pomożesz... - z przymrużonymi oczyma Dil wygląda jak olbrzymi kot, szykujący się do ostatniego skoku. Po ruchu głowy wodza, wyrażającym zgodę, Dil Ampedusa trochę rozluźnia palce. - Teraz powiesz swoim, żeby odłożyli dzidy. Obiecasz im, że każdy, który ze mną pójdzie, a przeżyje, dostanie laserowy karabin. Quassa! Pokaż mu co to znaczy. Quassa zdjął karabinek z ramienia, odbezpieczył go, wycelował w głaz obrośnięty mchami Spokojnymi, starannie odmierzanymi poruszeniami lufy zaczął go dzielić na cząstki jak pomarańczę. Wódz spojrzał na głaz, na Dila, potem na Quasse bawiącego się spustem karabinu, wycelowanego tym razem w gromadę wojowni ków. Wrzasnął coś ochryple, okute miedzianą blachą ostrza dzid zaryły się w ziemi. Dil Ampedusa puścił wole horga, uśmiechnął się tak, jakby nic się nie stało. - Powiedz mu - mruknął do Quassy że po tej nocy ruszamy. I żeby nie próbowali zwiać, bo znajdę ich nawet na drugiej półkuli. - On nie wie, co to znaczy “druga półkula” - powiedział Quassa po kilku chrypnieciach. - Tym lepiej dla niego. Wytłumacz mu to jeszcze raz. Ale tak, żeby zrozumiał. Quassa znowu wymienił z wodzem kilkanaście chrząknięć i prze ciągłych wrzasków, dwa razy strzeli! w ziemię tuż u stóp horga, zgolił promieniem lasera połowę gałęzi w koronie odległego jesionowca. - Co mu powiedziałeś? - Że pan jest wszędzie tam, gdzie sięga magiczna śmierć. Że nawet gdyby spróbował uciekać aż pod niebo na drzewa czy pod ziemię, to i tak znajdzie go pan i zabije. Ziemia leciutko drgnęła pod stopami Ampedusy. Poruszenie gruntu wyczuli także Quassa i wódz horgów. Quassa niepewnie spojrzał na mężczyznę, który cofnął się o parę kroków, przysiadł na jednej z pak, sięgnął po swój karabinek leżący do tej pory na ziemi. Obaj horgowie skoczyli na bok, pobiegli w stronę drzew, wojownicy chwycili dzidy i w ciągu sekundy znaleźli się wysoko w koronach jesionowców. Oni też wiedzieli, co znaczy to lekkie drganie ziemi i dlaczego Quassa razem z wodzem dają olbrzymie susy, starając się stopami jak najrzadziej dotykać grząskiego podłoża. Byli już obok pierwszych drzew, lecz grunt przed nimi wybrzuszył się gwałtownie, jakby wysadzony bąblem cuchnącego gazu. Prysnęli na dwie strony, kiedy z rozpylonego błota wystrzelił ku nim potworny łeb, pokryty guzami wibrotaksów. Rogowe płyty obrzeżające otwór ssawy zderzyły się z trzaskiem, rozchyliły, ukazując fioletowe wnętrze gardzieli; fala smrodliwego gazu dosięgła obu horgów, zwaliła ich na ziemię. Łeb potwora zakołysał się, śmignął ku nieruchomym ciałom. Ampedusa wymierzył w gardziel, nacisnął spust i nie zwalniając go, powiódł promieniem palącego światła po ziemi niemal aż do swoich nóg. Bagnisty grunt zakotłował się na długości dwustu stóp, szarpane konwulsjami potężne cielsko dżdżownicy wydarło się spod ziemi. Rozpłatane segmenty nie mogły się już zewrzeć w szczelny worek, wsysający wszystko dookoła. Ampedusa na wszelki wypadek jeszcze raz przeciągnął promieniem po wszystkich członach - gdyby choć jeden z nich uchował się cały, bydlę odrzuciłoby uszkodzone części i, skryte w bagnie, zregenerowałoby się w ciągu kilku dni. Tak w każdym razie twierdzili nie tylko horgowie, ale i wszyscy inni myśliwi z całego kosmosu