Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pirogi podjęły żeglugę, bardzo powolną, bowiem wiatr po południu zwykle uspokaja się. Przez niektóre wąskie przesmyki, gdzie prąd był gwałtowny, musiano holować łodzie za pomocą espilla. Zapadła już noc, gdy pasażerowie zarządzili postój u stóp wioski Esmeralda. Na prawym brzegu migotały światła na zadrzewionym wierzchołku Duido, łańcuchu górskim wysokim na dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt cztery metry nad poziomem morza. Nie była to erupcja wulkanu, lecz płomienie, giętkie i wesołe, tańczące po zboczach cerro. Nad falcas, przycupniętymi przy brzegu, wirowały oślepione ogniem nietoperze. VI STRASZLIWE OBAWY Pojawienie się olbrzymich błędnych ogni na szczycie Duido Baresi uznają za zwiastun katastrofy. Według Mariquitaresów zjawisko to zapowiada serię szczęśliwych wydarzeń. Jak widać, te dwa plemiona indiańskie zupełnie inaczej odczytują prognozy owej proroczej góry. Ale na pewno sąsiedztwo Duido nie przyniosło szczęścia wiosce Esmeralda. „Gallinetta” i „Moriche” nie spotkały żadnej łodzi w porcie. Któż wypędził stąd Indian? To legiony komarów spowodowały, że okolica nie nadaje się do zamieszkania. Wszystkie płomienie Duido nie byłyby w stanie ich zniszczyć. Falcas zostały tak strasznie zaatakowane, że moskitiery okazały się niewystarczające, pasażerowie i przewoźnicy zostali pokłuci, a najbardziej siostrzeniec sierżanta Martiala. Parchal i Valdez odpłynęli przed świtem posługując się palancas. Wiatr powiał około szóstej, a dwie godziny później pirogi przekroczyły ujście Iguapo, jeden z prawych dopływów. Sierżant Martial i Jacques Helloch obawiali się, czy Jeanne, tak dotąd silna, tak wytrzymała, tak również energiczna, nie zapłaci daniny miejscowemu klimatowi. Na terenach bagiennych panuje gorączka endemiczna, której trudno uniknąć. Jacques Helloch, Germain Paterne i sierżant Martial, dzięki swym silnym organizmom, nie zostali nią zaatakowani. Odporna była również załoga. Młoda dziewczyna natomiast od kilku dni niedomagała. Germain Paterne orzekł, że zapadła na malarię. Coraz bardziej słabła, traciła apetyt i coraz częściej i dłużej zmęczenie nie do przezwyciężenia zmuszało ją do leżenia. Starała się za wszelką cenę stawić czoło chorobie, nie chcąc przysparzać kłopotów współtowarzyszom podróży. Wszyscy chcieli wierzyć, że to przejściowa niedyspozycja. A może diagnoza Germaina Paterne była błędna? A poza tym, biorąc pod uwagę wytrzymałość duchową i psychiczną Jeanne, czy sama natura nie będzie jej najlepszym lekarzem i czy najlepszym lekarstwem nie będzie młodość? W każdym razie niepokój podróżników wzrastał. Falcas były dobrze zaopatrzone w mięso jeleni, cabiais, pekari, które myśliwi upolowali poprzedniego dnia. Tylko pogoda była niekorzystna. Od czasu do czasu lało jak z cebra. Z tego powodu Jeanne cierpiała jeszcze bardziej. Nic nie wskazywało na poprawę jej stanu. Gorączka utrzymywała się, a nawet rosła, mimo nieustannej opieki. Nazajutrz, 21 października, napotkany raudal, wijący się między wysokimi, mocno zwężonymi brzegami, sprawił nieco kłopotów. Wieczorem „Moriche” i „Gallinetta” dotarły do rio Padamo. Gorączka, która stopniowo rujnowała organizm dziewczyny, wcale nie ustępowała. Jeanne była coraz bardziej wyczerpana i nie opuszczała nadbudówki. Jakie gorzkie wymówki robił sobie stary żołnierz, że zgodził się na tę podróż! Wszystko to była jego wina! Jak powstrzymać ataki gorączki? Nawet jeśli w apteczce „Moriche” są skuteczne leki, czy nie byłoby ostrożniej zawrócić do San Fernando? Jeanne de Kermor — słysząc, jak sierżant Martial dyskutował na ten temat z Jacquesem Hellochem, zupełnie załamana, odezwała się zbolałym głosem: — Nie!… Nie wracajmy do San Fernando. Muszę dotrzeć do misji! Dotąd będę szukać, aż odnajdę ojca. Do Santa Juana… do Santa Juana! Opadła na posłanie prawie bez przytomności. Jacques Helloch nie wiedział co postanowić. Czy nie lepiej jednak kontynuować podróż, dotrzeć do Santa Juana, gdzie pomoc będzie taka sama jak w San Fernando? — A więc nie możesz w niczym pomóc! — zawołał zdesperowanym głosem Helloch do Germaina Paterne. — Nie znasz żadnego lekarstwa, które mogłoby stłumić tę gorączkę, od której umiera! Czyż nie widzisz, że biedne dziecko marnieje z każdym dniem? Germain Paterne nie wiedział co odpowiedzieć. Chinina nie powstrzymywała gorączki, mimo że była podawana w wysokich dawkach. Znalazł jedynie taką odpowiedź: — Chinina niestety nie skutkuje! Najlepszy byłby napar z ziół… kory drzew… Muszą rosnąć na tych terenach… Lecz kto nam je wskaże i jak go przygotować? Valdez i Parchal potwierdzili słowa Germaina Paterne. W San Fernando używano powszechnie ziołowych substancji, bardzo skutecznych przeciwko gorączce, wywoływanej przez bagienne wyziewy. — Najczęściej — stwierdził Valdez — używa się kory z chinchora, a przede wszystkim z coloradito… — Czy potraficie rozpoznać te rośliny? — zapytał Jacques Helloch. — Nie — odparł Valdez. — Jesteśmy tylko przewoźnikami, ciągle na rzece… Trzeba zwrócić się o pomoc do llanerosów, ale nie widać żadnego z nich na brzegu! Nazajutrz o świcie wznowiono żeglugę. Pogoda była burzowa, w oddali przetaczały się grzmoty. Wiatr sprzyjał, Valdez i Parchal nie chcieli stracić ani jednego podmuchu. Ci dzielni ludzie podzielali ból swych pasażerów. Lubili tego chłopca, rozpaczali widząc jego postępujące wyczerpanie. Jedynie Hiszpan Jorres był obojętny. Jego spojrzenie nieustannie omiatało llanosy na prawym brzegu. Trzymał się najczęściej na skraju „Gallinetty”, podczas gdy jego towarzysze spali u stóp masztu. Raz lub dwa razy zauważył to Jacques Helloch i bez wątpienia zwróciłby uwagę na podejrzane zachowanie się Hiszpana, gdyby miał czas go obserwować. Lecz jego myśli krążyły gdzie indziej: gdy falcas płynęły obok siebie, spoglądał na dziewczynę, która próbowała się uśmiechnąć, by podziękować mu za jego starania. Tego dnia powiedziała mu: — Monsieur Jacques, chcę pana prosić, aby pan mi coś obiecał… — Proszę mówić… proszę… mademoiselle Jeanne… Spełnię każdą prośbę. — Monsieur Jacques, być może nie starczy mi sił, by kontynuować nasze poszukiwania. Być może będę musiała pozostać w Santa Juana. I jeśli dowiemy się, co stało się z mym ojcem… zechce pan… — Zrobić wszystko, by do niego dotrzeć!… Tak, Jeanne, moja droga Jeanne… tak! Wyruszę… puszczę się po śladach pułkownika de Kermora… odnajdę go… przyprowadzę go do córki… — Dziękuję… monsieur Jacques… dziękuję! — odpowiedziała dziewczyna, a głowa jej opadła na posłanie. Koniec dnia był niezwykle groźny dla chorej w wyniku nadzwyczaj silnego ataku gorączki