Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W duszne dni, kiedy wiatr wieje od północy, czuje się zapachy z zakładów chemicznych, ale poza tym jest całkiem nieźle. Większe niż moje, jeżeli wliczyć atelier — chociaż nigdy nikogo do niego nie wpuszcza. W salonie dominuje największy barek, o jakim kiedykolwiek słyszałam. Wygląda tam niczym katedralny ołtarz w wiejskiej kaplicy. Najwyraźniej prezent od Leonida Breżniewa. Jerome dba o porządek bardziej niż kobieta. Z tym że kobiety u Jerome'a, ani tutaj, ani gdzie indziej, nigdy chyba nie było. Ciekawe, czy wszyscy Anglicy są tacy uporządkowani, albo może tylko angielskie pedały. Jerome był szpiegiem w czasach zimnej wojny. Wykładał historię sztuki na Uniwersytecie Cambridge. Moskwa już od pięciu czy sześciu lat nie płaci mu renty wojskowej, a w Anglii ścigają go za zdradę, więc jest załatwiony. Zawsze mówi, że sprzeda swoje pamiętniki, ale byli szpiedzy usiłujący opchnąć swoje opowieści chodzą w dzisiejszych czasach po parę rubli. Jedyną jego rynkową umiejętnością jest talent do malowania kopii arcydzieł malarstwa. Dlatego właśnie należy do naszego kręgu. Widzę rdzawobrązową obszerną kurtkę, która prawdopodobnie nie jest własnością wysokiego, chudego jak patyk Jerome'a. Chce mi się palić, więc zapalam papierosa. Nie ma z czego zrobić popielniczki, no to strzepuję na spodek. Z sąsiedniego pokoju słyszę dźwięki pianina. Wraca Jerome. Prezentuje obraz i cmoka z niezadowoleniem, wskazując na mój papieros. Ewa i wąż nie Eugene'a Delacroix, lecz Jerome'a... nawet nie wiem, jakie nosi nazwisko. Pewnie Smith albo Churchill. Nigdy za bardzo nie lubiłam Jerome'a, ale jego kunsztu nie mogę nie podziwiać. — Chyba nikt nie zdoła ich rozróżnić. Nawet złocenie na ramie jest u dołu starte. — Nie całkiem udały mi się pęknięcia w laserunku, nie całkiem. A jeżeli chodzi o niebieski pigment, to są tajemnice, które przepadły w dziewiętnastym wieku i nawet za pieniądze Gregorskiego nie można ich zdobyć. Nie, doskonałe to nie jest. Ale się nada. Różnic szuka się dopiero wtedy, kiedy jest już za późno. — W porównaniu z poprzednim poświęciłeś mu dwa razy więcej czasu. — No cóż, moja droga, dla ciebie to tyle samo co rosyjski konstruktywizm! Kandinsky to pestka z punktu widzenia kopisty. Wystarczy zmierzyć proporcje pasów, dobrać odpowiednią tonację, chlapnąć farbę i bingo! Nie, Delacroix zasługuje na coś więcej... miłosny trud, tak można by to określić. Chciałem jeszcze dwóch tygodni, żeby tylko pomajstrować, ale Gregorski aż się pali do następnego numeru jeszcze w tym miesiącu. Dałbym się zabić, żeby tylko dopaść oryginału, nawet jeżeli miałbym go oglądać tylko w nocy. A poza tym Delacroix jest wart tyle, że wystarczy mi na podniesienie „Titanica" i wykupienie Bermudów. — Czwartej części Bermudów — przypomniałam. — Dzielimy na cztery części. — Czy wiesz, że Delacroix był przyjacielem Mikołaja I? Car zatrudniał go latem przez kilka sezonów z rzędu, żeby pomógł w przygotowaniu wystroju cerkwi Zbawiciela. Przedstawiciel Zachodu na usługach państwa rosyjskiego. Może w ten sposób da się wytłumaczyć to, że tak się wczuwam w sytuację tego człowieka. Umówione pukanie do drzwi. Przewracając oczami tę pantomimę, czekam, aż się skończy sekwencja. Szyfr zgadza, ale Jerome i tak przywołuje mnie gestem do kuchni trzymając palec na ustach. — Otwórz! — odzywa się Rudi, dokładnie tak jak zwykle. — Ale przeciąg. —Jerome odpręża się. Słowo „przeciąg" wskazuje, że Rudi jest sam i nie ma pisto- letu przystawionego do kręgosłupa. „Zimno" znaczy „uciekać". Ale to, w jaki sposób wydostać się z posiadającego jedno wejście i żadnej drogi pożarowej mieszkania na szes- nastym piętrze, to już inna sprawa. Mężczyźni są jak dzieci. — Mała — wita mnie Rudi, wchodząc beztrosko i wręczając Jerome'owi pizzę, którą zabrał z jednej ze swoich restauracji. Ma na sobie nową zamszową kurtkę w kolorze soku z czarnej porzeczki. Lubi na mnie mówić „mała", chociaż jest młodszy ode mnie o osiem czy dziewięć lat. Uśmiecha się Dobry znak. Zdejmuje panoramiczne okulary przeciwsłoneczne i pieje z zachwytu na widok obrazu. —Jerome, przeszedłeś samego siebie! Jerome składa błazeński ukłon. —Jak to dobrze, że wpadłeś! — Rudi w ogóle nie zwraca uwagi na ironię Jerome'a mnie zostawiając to, czy mam się czuć w jego imieniu obra- żona. — Tak, dziękuję ci. Jestem dość zadowolony ze swoje go dzieła. Jak poszło spotkanie z naszym przyjacielem strażnikiem w urzędzie miejskim? — Gregorski jest cool. Przyśle tu kogoś pojutrze, żeby zabrał Delacroix. I zaraz potem coś się psuje. — Dlaczego tym razem nie spotykasz się bezpośrednio z nabywcami? Rudi podnosi dłoń niczym papież. — Do Helsinek daleka droga, mała... Dlaczego oni nie mieliby tu przyjechać? To znak, że nasze akcje rosną. Ale też i to, że nie mam zamiaru nadstawiać karku na granicy... O, kiciu, jak ja w nocy tęskniłem za tobą... — Rudi miał jakiś głupkowaty uśmiech. Głupkowatość pokokainowa. Niedobry znak. Próbował chwycić mnie za biust, ale nie dałam się i Rudi, śmiejąc się, padł na kanapę. — Powiedz jej, Jerome! — Co mam jej powiedzieć? — Wszedł Jerome z talerzami i nożami do pizzy. — Gregorski jest równiacha. Jerome zmarszczył brwi. — Gdyby nie był i chciał nas sprzedać do więzienia, zostalibyśmy po królewsku wyruchani jak stąd do Windsoru. Uśmiech Rudiego skurczył się jak płonąca kartka papieru